informacje

3. XI. świętego Piusa X, Wyznawcy, papieża

informacje

Dziś Kościół Św. czci Św. Piusa X (1835- 1914).

O ŚWIĘTY PIUSIE X, cichy i pokorny jak Jezus, którego tak godnie reprezentowałeś wśród nas! Wysłuchaj naszych błagań, tak jak na ziemi po ojcowsku słuchałeś tych, którzy uciekali się do ciebie o pomoc.
Zobacz, jak smutne są te czasy i jak wrogowie Boga walczą przeciwko Niemu i Jego dzieciom.
Powstań zatem w niezłomnej sile twego ducha i broń Kościół; ratuj nas, którzy, złączeni sercem z Tobą, prosimy Cię byś zaniósł nasze modły przed tron Boga, aby Kościół Święty, pośród tak licznych niebezpieczeństw mógł kiedyś śpiewać the hymn zwycięstwa i pokoju. Amen.

Miejsce rodzinne. — Nauki przygotowawcze.

Godzinę drogi od Castelfranco, małego miasteczka, położonego w prowincji Treviso, leży duża wieś Riese. Gdzie okiem sięgniesz — widzisz same tylko winnice i pola obsiane pszenicą, a na nich malowniczo porozrzucane domki ubogich wieśniaków. Kościół i ra­tusz, oto jedyne budowle, posiadające pewną okazałość. Wieś ta liczy około 3000 mieszkańców, ludzi cichych, praco­witych i zdrowo zbudowanych.

Tu przyszedł na świat 2.czerwca 1835. Józef Sar to, późniejszy papież Pius X. Rodzice jego, Jan Sarto i Małgorzata Sanson, posiadali mały domek, ogródek warzywny i dwa zagony pola. To cały majątek tych ubogich ludzi, którzy mi­mo to żyli szczęśliwie gdyż mieli głęboką wiarę i wielką prawość sumienia.

Bóg dal im ośmioro dzieci, dwóch sy­nów i sześć córek. Uboga chudoba nie starczyła na wyżywienie tak licznej ro­dziny. Jan Sarto przyjął więc urząd woźnego magistrackiego, żona zaś jego szyła suknie wiejskie, zarabiając dzien­nie około jednej marki. Najstarszym dzieckiem był Giuseppe, późniejszy Pius X. W tym oto zakątku rozpoczął wysnuwać przędzę swego życia, która go miała zaprowadzić na stolicę Piotrową. Tu został ochrzczony, tu przy­jął pierwszą komunię, tu wreszcie od­prawić miał swoje prymicje. Pierwsze nauki pobierał w miejscowej szkółce lu­dowej. Pilnością swoją zdumiewał nau­czyciela i niejedną zdobył sobie na­grodę. W chwilach wolnych przebywał w kościele parafialnym, budując wszyst­kich skupieniem i pobożnością. Miej­scowy wikariusz, poznawszy bliżej na­szego Giuseppe, zaczął mu udzielać po­czątków łaciny. Przede wszystkim zaś zajął się jego losem ks. Fusarini, uczony i świątobliwy proboszcz w Riese. Mądre i bystre oko jego duszy widziało, że Bóg do wyższych celów chłopczyka.

W roku 1846 złożył 1. klasy gimnazjum w i został zapisany w poczet uczniów zakładu.

Dla naszego Beppo rozpoczyna się teraz nowe życie, pełne trudu i zapar­cia się siebie. O oddaniu go na stancję do Castelfranco nie było oczywiście mowy. Dwa razy dziennie pieszo musiał odbywać drogę A wędrówka ta się zważy, że z jest blisko mila, straszne upały,  a zimą drogi zasypane są śniegiem. Quirini, jeden ze współuczniów Piusa X., taką daje charakterystykę młodego Sarto:  Ubrany był ubożuchno, a często z jego kieszeni wyglądał kawałek chleba, który mu miał służyć za obiad.Ale jakże on był dobry! Wszyscy go kochali, był wesoły i niezwykle pilny. W naukach przewyższał wszystkich.

Godziny południowe, a często, jeśli droga do domu bardzo była zła, dni całe spędzał w domu pewnego kowala, za co jego chłopcom pomagał w nau­kach. Dopiero w 4 roku jego nauk ku­pił mu ojciec osiołka i maleńki wózek, który go zawoził i przywoził do domu.

W roku 1850 ukończył Sarto nauki w Castelfranco. Ukończył je jako uczeń celujący.

Chodziło teraz o przyjęcie do seminarium i utrzymanie tamże. Ale zacny proboszcz Fusarini ułatwił, umożliwił wszystko. Patriarcha wenecki rozpo­rządzał na mocy pewnego legatu kilku miejscami bezpłatnymi w seminarium w Padwie. Zdarzyło się, że wybitne to sta­nowisko zajmował wtedy Jakub Monico, syn kowala z Riese. Dowiedziawszy się z ust proboszcza swej wioski rodzinnej o marzeniu młodego Sarto, o jego wy­bitnych zdolnościach, o jego zaletach, wyrobił mu miejsce wolne w seminarium w Padwie, które obejmowało wyż­sze klasy gimnazjalne i studia teolo­giczne.

Tak więc usunęły się na drodze młodego Sarto wszystkie trudności, a łatwo możemy pojąć radość i wesele całej jego rodziny. A nasz Guiseppe? W pobliżu Riese stała kapliczka Matki Boskiej, przed którą chłopiec zwykł był otwierać swoje serce niewinne. Tu oto skierował teraz pierwsze swe kroki, by podziękować Matce Boskiej za wszyst­ko i z jej błogosławieństwem wyjechać do Padwy. Liczył wtedy lat piętnaście.

Padwa

Padwa! Prześliczną muzyką i poezyą zagrało to słowo w duszy naszego młodzieniaszka, kiedy przy boku ojca wjeżdżał do tej prastarej uczelni. Czym wobec Padwy było Castelfranco, czym wioska Riese! Przecież Padwa, to przeciez mia­sto św.Antoniego, nad którego ciałem wznosi się ku niebu olbrzymia świątnica o 7 wieżycach, to też miasto św. Justyny, której synowie św. Benedykta wystawili w 16 wieku świątynię, co się liczy do najładniejszych, jakie włoska ziemia posiada. W tym mieście wreszcie znajduje się wszechnica, sławna kie­dyś na cały świat, z której się nań sy­pały gwiazdy nauki i zacnego żywota.
Takie oto wspomnienia gospodarzyły po duszy młodego chłopca, kiedy wjeż­dżał do miasta. Ze łzami w oczach całował swemu ojcu ręce i nogi, nie prze­czuwając, że go niedługo zobaczy już konającego.

Młodzież umie się zastosować szybko i nietrudno do nowego położenia; o tyle łatwiej, o ile ono jest szczęśliwsze od poprzedniego. Przyuczony w domu ro­dzicielskim do niezwykłej karności, oswoił się młodzieniec szybko z prze­pisami zakładu i nigdy niczym przeciw nim nie uchybił. W naukach tak wielkie robił postępy, że już pod koniec pierw­szego roku szkolnego otrzymał najpierwszą nagrodę. Świadectwo z roku 1852/1853, w którym wśród 39 współuczniów najpierwsze sobie zdobył miej­sce, brzmi jak następuje:

Religia: w najwyższym stopniu celujące, najżywsze zainteresowanie się każdą gałęzią nauki.
Filozofia: Celujące, ponieważ jako dobry myśliciel przyswoił sobie potrzebne wiadomości.
Język włoski: Celujące dla wielkiej wprawy w wykładaniu klasyków, dla czystości stylu i bogatych wiadomości z literatury.
Język łaciński: Celujące dla bystrego wykładu, dobrego tłumaczenia i wdzięcznego stylu.
Język grecki: Celujące dla rozległych wia­domości z gramatyki i wielkiej dokładności w wykładzie i tłumaczeniu.
Geografia i historia: Celujące dla rozle­głych i nader jasnych wiadomości z dziedziny nowej historii i chronologii.
Matematyka: Celujące dla chwalebnego na­turalnego uzdolnienia do tej nauki i dla wielkiej wprawy w rozwiązywaniu zadań algebraicznych i geometrycznych.
Nauki przyrodnicze (fizyka): Celujące dla jasności myśli i dla wielu doskonałych wiado­mości, także dla matematycznych dowodów.

Pod koniec kwietnia 1852 zachoro­wał ojciec naszego kleryka. Przybywszy niezwłocznie do domu, zastał go jeszcze przy życiu, ale 4 maja płakało 8 sierot wraz z matką nad trumną swego do­broczyńcy największego. Śmierć ta była dla całej rodziny strasznym ciosem.
Doświadczenie uczy, że kobiety, którym śmierć rychło zabierze męża, z miłości ku dzieciom na takie umieją się wznieść wyżyny energii, że im zdołają zastąpić ojca. Taka wdowa rozwija czę­sto niesłychaną bystrość w prowadzeniu interesów wszystko ma oko, wszyscy się z nią liczą, wszyscy szanują. Podo­bna ona do owej niewiasty mężnej, o której wspomina Pismo święte.
Tak było z matką Józefa Sarto. Dotąd szyciem zarabiała markę dzien­nie, odtąd pracę podwoiła. Powiedziała sobie: muszę dzieciom zastąpić ojca — i celu dopięła. Wystarczy wejrzeć na jej wizerunek, na jej rysy ostre i pełne męskiej odwagi, by sobie powiedzieć, że to była „niewiasta mężna.

Beppo tymczasem udał się znowu do Padwy.
Celował nad wszystkimi postępem w naukach, ale w duszy nie miał nadętości ani próżnej myśli żadnej. Strzegła go przed tein wrodzona mu prostota, która cechowała całe jego życie. Był pobożnym, stawiano go drugim za wzór, ale pobożność nie wypiła mu natural­ności i swobody młodości porannej. Umiał się bawić z kolegami i robił to całą duszą. Swoich profesorów czcił i słuchał. Wykładów nie krytykował, bo mu jego instynkt święty mówił, że uczniowi tego czynić nie wolno.

Tak oto w Padwie płynęły mu lata młodości, najpiękniejsze i najszczęśliwsze całego życia. Wchodził ze stopnia na stopień i coraz więcej zbliżał się do onej mety, na której Bogu miał złożyć w ofie­rze swoje ideały i całą swoją przyszłość.
Chociaż Józef Sarto swych studiów nie odbywał w seminarium swej diecezji, t. j. w Treviso, ale w Padwie, jego własny biskup pragnął udzielać mu święceń. Stąd na święcenia jeździł z Pa­dwy do Treviso. W tamtejszej katedrze otrzymał święcenia mniejsze, subdiakonat i diakonat. Święcenia kapłań­skie przyjął 18 września 1858 r. w Castelfranco, owym mieście, kędy począł znosić pierwsze kamienie pod gmach swego życia. Któż zdoła opisać radość jego matki, która na tę uroczystość wy­brała się z dziećmi rychło rano z Riese.

Na drugi dzień odprawił swoje prymicje we wiosce rodzinnej. Co to była za radość dla jej ubogich mieszkańców! Co się tam dziać musiało w duszy tej ubogiej matki i jej 7-miorga dzieci, kiedy syn najstarszy poraź pierwszy przy Bo­żym ołtarzu zaśpiewał: Gloria in excelsis, zaś po Mszy Św. na jej życie wło­żył swe błogosławieństwo! klęczała przed synem ukochana matka, klęczało przed bratem rodzeństwo; całowali mu ręce święcone, a on błogosławił jako anioł Boży … a na ich radość patrzał z nieba zmarły już ojciec.
W kilka dni potem otrzymał wokację na wikariusza do Tombolo.

Wikariusz

Parafia Tombolo, położona niedaleko od Riese, liczyła 1380 dusz. Miesz­kańcy trudnili się drobnym kupiectwem i handlem bydła. Dochody wikariusza były bardzo skromne, prawie ubogie. Głównym dochodem było trochę psze­nicy, którą młody wikariusz musiał sam zbierać u swoich parafian. Mieszkanie odpowiadało skromnym dochodom.

W życiu młodego wikariusza wielką odgrywa rolę roztropność i powaga jego proboszcza. Jego wpływ decyduje nie­mal zawsze o calem życiu młodego lewity. Takim przewodnikiem był dla młodego Sarto Don Antonio Constantini, proboszcz w Tombolo.

Był to mąż pełen głębokiej nauki i bardzo pobożny. Umiał on umiejętnie kierować zapałem i zdolnościami swego młodszego konfratra — tak, że wkrótce nawiązał się między nimi stosunek ojca do syna. Pod mądrym okiem tego za­cnego proboszcza począł nasz Sarto urzeczywistniać ów piękny program pracy apostolskiej, jaki sobie w duszy zakreślił, a który jeden z późniejszych uczniów streścił w słowach następują­cych: Uczyć się, by być zdatnym do kaznodziejstwa i słuchania spowie­dzi. Nauczać i słuchać spowiedzi, by dla dusz ludzkich dużo zrobić dobrego. Wszystkim wedle możno­ści stać się pomocnym w potrzebach duszy i ciała. Przede wszystkim zaś młodzież wychowywać po Bożemu — a wszystko w uległości i posłuszeń­stwie wobec proboszcza.

Idąc za przykładem ks. Constantiniego, oddawał się Sarto pogłębianiu tego, co wyniósł z Padwy. Zatapiał się w Piśmie św. i w dziełach Ojców Ko­ścioła. By ludzi świeckich wprowadzić do gmachu nauki Bożej i ukazać im wszystkie w tym budowaniu umiesz­czone piękności, trzeba samemu w tym gmachu być, jak u siebie. Zasada ta stanowi punkt wyjścia nauczania kapłańskiego; a młody wikariusz umieścił ją w swej duszy ciosem marmurowym. Don Constantini dawał mu cenne wskazówki we wszystkim, mianowicie wyjaśniał mu tajemnice wymowy kaznodziejskiej. Mając wrodzony dar słowa i korzystając ze wskazówek swego proboszcza, zasłynął Sarto niebawem jako znakomity kaznodzieja. Postępy te nie były jedynie tylko owocem przyrodzonych zdolności, ale wytrwała praca i niezwykła pilność stanowiły ich kość pacierzową. Na nocny spoczynek poświęcał tylko 4 godziny.
Jasną jest rzeczą, że ten, co tyle czynił dla wyrobienia swej duszy własnej, niemniej usilnie pracował nad duszami wiernych. Już w Tombolo grało mu w duszy owe wzniosłe hasło: Wszystko odnowić w Chrystusie. W parafii panował brzydki zwyczaj używania klątwy i wyzwisk. Biada temu, którego przy tym zaskoczył Sarto. Przestępców karcił publicznie, na drodze wobec wszystkich; a niejeden niepoprawny musiał nawet odczuć karzącą rękę wikariusza. Następujący przykład nie­chaj poświadczy, jak mądrze umiał wal­czyć z tym nałogiem i jak pięknie jedną cnotę umiał łączyć z drugą.

Razu pewnego słyszał ks. Sarto, jak się kilku młodych ludzi na to uskarżało, że się za młodu nie nauczyli czytać i pisać i że im ten brak utrudnia pro­wadzenie interesów. Natychmiast usta­nawia u siebie pewien rodzaj szkoły i daje wieczorami odpowiednie lekcje. — »Jak my się za te trudy odwdzięczymy księdzu Dobrodziejowi?« — mówili ucz­niowie. — »Nie używajcie klątwy i wy­zwisk — oto moja nagroda« — odpo­wiedział ks. Sarto.

Dla ubogich miał serce otwarte za­wsze. Przez długie przecież lata patrzał sam w duszę ubóstwa, które towarzy­szyło jego rodzinie, a i teraz jeszcze nie chciało opuścić jego strzechy rodzinnej. Kiedy w czasie wojny austriackiej brat jego Angelo poszedł do wojska, ciężkie czasy przyszły na jego rodzinę. Poczci­we matczysko musiało sprzedawać za­gon po zagonie, by z dziećmi nie um­rzeć z głodu. By więc ulżyć matce, wziął nasz ks. Giuseppe dwie siostry do siebie, a od czasu do czasu posyłał kilka gro­szy do domu. Pieniądze, przeznaczone dla rodziny, musiały być czym prędzej wysłane do Riese, — powiada jedna z sióstr — inaczej wszystko by poszło na ubogich z Tombolo. Razu pewnego otrzymał ks. Sarto za wygłoszone na odpuście kazanie 20 lir; skoro wrócił do domu, już grosza nie miał w kie­szeni. Jego ubożuchny zegarek często spoczywał w lombardzie, a za nim szły nawet sprzęty domowe.

Razu pewnego przyszedł do niego człowiek bardzo ubogi, który się chciał udać w dalsze strony na robotę, ale nie miał pieniędzy na drogę. Chodziło o 8 marek. W domu oczywiście znowu nie było grosza. Ale na spichrzu była psze­nica. Połowę jej daje biednemu, drugą zostawia dla siebie.

Jako katecheta i przewodnik mło­dzieży miał ks. Sarto wielkie powodzenie. Umiał się zniżyć do prostoty dziecięcej, a swoją powagą, oblaną słodyczą, bu­dził w nich zapal. Każdą swą lekcję przygotowywał gruntownie i w każdą wkładał całą swoją duszę. >Młode pokolenie, to przyszłość narodu!« — hasło to wielu ma w ustach, ale rzadki ten, coby do duszy tej przyszłości wkładał kamienie ciosowe zacności i Bożej bo- jaźni. Nasz ks. Sarto to robił. Każdy człowiek uczciwy i pracowity, co się nie zasklepia w nikczemnym samolubstwie, ale się uważa za ogniwo w owym wielkim łańcuchu ludzkich żywotów, wysnuwa z siebie wartości społeczne. W prowadzeniu dzieci do Boga widział nasz młody wikariusz jedno z najważniejszych swych zadań. Tak pracował przez lat 9 w Tombolo, póki go Władza nie powołała na probostwo do Salzano.

Proboszcz

Słabe tylko, albo bardzo ambitne duchy skarżą się na brak powodzenia i uznania swej pracy, na brak odpowiedniego dla siebie pola. Z ust człowieka, co ma moc w sobie prawdziwą i wielkie zamiłowanie do pracy, narzekanie takie nie płynie nigdy. Gdziekolwiek go stawi Boża opatrzność, uczciwie on spełni swoje zadanie i prędzej czy później znajdzie tam uznanie. Bo człowiek taki podobny do onej rośliny, co się zabłąka do sklepu ciemnego. Z tęsknoty za światłem, parta swym życiem bogatym, pocznie się ona wzbijać po murku, aż małą szczeliną nie wystrzeli na wierzch i nie zwróci sobą uwagi przechodnia. Doświadczył tego na sobie nasz ks. Sarto.

Gorliwość jego i duch apostolski zwróciły na niego uwagę biskupa z Treviso. W maju 1867 roku został pro­boszczem w Salzano.

Parafia Salzano leży na drodze pro­wadzącej z Treviso do Padwy. Dusz li­czy 3500. Stanowisko proboszcza w Sal­zano uchodziło zawsze za wybitniejsze w diecezji Treviso. Powierzano je zwy­kle kapłanom starszym i zasłużonym. To też zdziwienie mieszkańców Salzano było niemałe, skoro się dowiedzieli, że im biskup przeznaczył na proboszcza jakie­goś młodego wikariusza. Ks. Sarto atoli w rozkazie przełożonych widział wolę Bożą i spokojnie udał się do Treviso, gdzie mu biskup urzędowo oddał za­rząd parafii Salzano.

Skromny kapłan miał równie skro­mny wjazd do swej parafii. Ale jakież było zdziwienie jego parafian, skoro go ujrzeli przed ołtarzem i na ambonie! Mają swój czar bogactwo, wysokie uro­dzenie i sława, ale posiada go także prostota, wtedy zwłaszcza, kiedy zdobi kapłana świętego. Otóż pod wpływem tego właśnie czaru wychodzili parafianie z kościoła, w którym nowy ich proboszcz odprawił pierwsze swe nabożeństwo. Szły dni i tygodnie, a oni coraz się lepiej przekonywali, że ich proboszcz nie przyniósł wprawdzie z sobą bogactwa, wykwintnych mebli, drogich powózek, ale że posiada to, co tak rzadkie, a z czem kapłanowi tak bardzo do twarzy t. j. posiada serce, szerokie jak świat i zdolność do ofiar. I poczęli wszyscy lgnąć do swego pasterza.

Będąc teraz samodzielnym, mógł się ks. Sarto oddać swobodnie ideałom swego życia kapłańskiego. Całe jego życie i działalność kapłańska, poczęta tak wzniośle w Tombolo, doszła teraz w Salzano do dojrzałości i rumieńca. Lud w Salzano nie odznaczał się wcale duchem religijnym. Przyczyną tego był przede wszystkim liberalizm i rozluźnienie moralne, które od czasów rewolucji francuskiej przedostało się także do wioski Salzano, osłabiając w jej mieszkańcach wiarę i przywiązanie do Kościoła. Ale gorliwość nowego proboszcza wynalazła rychło środki zaradcze. Przede wszystkim starał się wszystkimi sposobami o pouczanie ludu w rze­czach wiary. Nie żałował ani czasu ani trudu, by tylko ich dusze pozyskać dla Boga. »Mocą Bożą jest Ewangelia na zbawienie każdemu wierzącemu«, po­wiada św. Paweł. Te słowa nosił nasz proboszcz w swej duszy jako najdroż­szy talizman, bo wiedział, że żaden inny czynnik doczesny takiej mocy posiadać nie może. Nie mniej pracy i mozołu do­kładał w nauczaniu i wychowaniu mło­dzieży, uważając to właśnie za jeden z najtrudniejszych, ale i najważniejszych obowiązków duszpasterza. Nauczał »jako posiadający władzę«, bo jego słowu towarzyszyło życie, czyste jak kryształ. Miłość, wzbijająca się na szczyty heroi­cznego poświęcenia, oto główna cecha jego charakteru i jego działalności. Wi­dzieliśmy, co czynił w Tombolo jako wikariusz; w Salzano zapał podwoił. Świadkiem tego był rok 1873. Straszna cholera zawisła nad włoskim krajem, więc i w Salzano odczuto jej wpływy zabójcze, za którymi wlokła się nędza, jako cień ponury i groźny. Ale w Salzano był proboszczem Giuseppe Sarto.

Wszędzie on był, a gdzie stanął, tam działał jak rosa, słońce, jak Anioł. Nie­możliwe prawie, by w czasie cholery towarzyszył kapłan każdemu niebosz­czykowi na cmentarz. Ale ks. Sarto robił nawet to, co dla drugich niemożliwe, bo miał miłość bez granic. »Każdy pa­rafianie — mawiał — »ma prawo do mojej opieki nawet po śmierci«. Zda­rzyło się raz, że jeden z czterech grabarzy, którzy nosili trumny, na czas się nie stawił. Wtedy proboszcz bez wahania zajął jego miejsce i niósł swą owieczkę na ziemię cmentarną.

Tak zresztą praca proboszcza w Salzano nie miała rozgłosu żadnego. Był on z rzędu owych cichych robotników historii, którzy działają jakby z za pa­rawanu, których imiona Bóg zapisuje w księdze żywota. Ile on musiał wal­czyć i cierpieć, ile łez otarł i nędzy usu­nął, ile dusz uświęcił i zbawił — o tym historia nie mówi, bo to wszystko z su­mienia czerpie swą wartość, a w sumieniu Bóg tylko umie czytać.

Nic też dziwnego, że stosunek ta­kiego proboszcza do parafian był prawdziwie ojcowski, że jako dzieci do ojca wszyscy lgnęli do niego.
Jak w Tombolo, tak było i w Salzano. Ks. Sarto był zawsze bez grosza. Nie był z rzędu tych, co to mówią, że trzeba pamiętać o czarnej godzinie, że więc trzeba coś dla niej odłożyć. Kapłan uczciwy nie ma nigdy czarnej godziny, bo nad nim czuwa Bóg. Jako patriarcha wenecki wspominał często, że droga do lombardu we Wenecji dobrze mu jest znana. „Jako proboszcz w Salzano” — opowiadał — „nieraz tam bywać musiałem, by zastawić cenniejsze me rzeczy, kiedy chodziło o zapłacenie podatku, a liry już były rozdane”. Tak oto ma­wiał, kiedy był patriarchą. Raz nawet jedynego konia, którego posiadał, musiał sprzedać z biedy, w którą go po­grążyło jego dobre serce. Wózek zaś jego tak był ubogi, że go nikt nie chciał już kupić.

To nadzwyczajne miłosierdzie pro­boszcza srogo nieraz odczuwała siostra jego Rózia, która mu gospodarzyła. W domu zbywało często na najpotrze­bniejszych rzeczach: rewerenda brata była podarta, bielizny nieraz prawie że nie miał, a gdy genialna jej głowa niemal z niczego najuboższy obiadek wymyśliła, gościnny brat jeszcze gości spraszał. »Jednego roku” — opowiada jeden z jego przyjaciół — „był w okolicy Salzano wielki nieurodzaj. Na ubogich zbierano składki. Byłem właśnie u ks. Sarto, gdy go proszono o datek. — »Weźcie sobie 20 miechów pszenicy”, — odrzekł. „Chciałem się przekonać”, powiada ów przyjaciel, „ile mu też jeszcze pszenicy zostało. Zobaczyłem w kącie trochę suchego grochu. A gdy się spytałem, jak myśli zaradzić własnym potrzebom — odrzekł: Bóg o mnie nie zapomni. Takim był ks. Sarto do końca życia.

Warto też wspomnieć o pewnej sprawie, która dla proboszcza w Salzano nie bardzo była miła, na którą się je­dnakże chętnie naraził z miłości bliźniego, zapominając całkiem o sobie. Przebieg tej sprawy sam opowiedział monsignorowi de Waal, kiedy już był papieżem.
Ks. Bosa ze Salzano zapisał był bi­skupowi z Treviso około 30,000 guldenów przeznaczając procent na biednych seminarzystów z Treviso. Testament ten zawierał jednakże tak dziwne zastrze­żenia, że biskup zrzekł się zapisu. Ks. Bosa, przewidując to, przeznaczył pro­cent na wyprawę dla biednych dziew­czyn z Salzano. Gdy się jednakże bi­skup zrzekł zapisu, prawo do pieniędzy rościć sobie poczęła rodzina ks. Bosy. Wtedy ks. Sarto wytoczył jej proces i wygrał go. Do dziś dnia 4000 lir roz­dzielane bywają jako wiano dla bie­dnych dziewcząt w Salzano.

Mniema się dziś ogólnie, że dopiero nowsze czasy skierowały kapłanów na drogę pracy około polepszenia materialnego bytu parafian. Tymczasem tak nie jest. Kapłan, jako sługa Boży i stróż ludzkiego sumienia, ma oczywiście wyż­sze cele i wznioślejsze zadanie, aniżeli zakładanie banków lub staranie się o dobrobyt swoich parafian. Ale taka już jest natura naszej religii i istota dzia­łalności kapłańskiej, że, mając w pierw­szej linii na uwadze dobro duszy, po­średnio wpływa ona także dodatnio i na życie doczesne. Uczynki zresztą miłosierne co do duszy i co do ciała wkładają już od wieków obowiązek starania się między innymi także o to, żeby człek biedny nie cierpiał głodu, a nieumieję­tny miał oświatę w duszy. Stąd też ile razy na arenie świata ukazał się kapłan gorliwy, o sercu prawdziwie apostolskim, mający o swym zawodzie pojęcie takie, jakie nakazuje mieć P. Jezus, i mający wielkie do tego pojęcia przy­wiązanie — kapłan taki zawsze działał społecznie w znaczeniu nowoczesnym.

Śladami takich kapłanów chodził ks. proboszcz Sarto.

Założył on w swojej parafii kasę rolniczą, z której biedni włościanie czer­pać mogli chwilową zapomogę. Instytucja ta wkrótce tak zasłynęła, że nawet i z poza parafii zaczęli się zgłaszać członkowie. Najpierwszym atoli ban­kiem było jego miłosierne serce, jego po­święcenie. Z tego to źródła sypały się na biednych talary, na wszystkich oświata i moce budujące i cywilizacyjne.
Dziewięć lat pracował ks. Sarto jako proboszcz w Salzano.

Kanonik, Kanclerz, Spirytuał.

Cicho, bez rozgłosu płynęło dotych­czasowe życie ks. proboszcza Sarto. Gło­sił słowo Boże, nauczał dzieci, był świa­tłem i solą w swojej parafii, był słowem tym, czym kapłanowi być nakazuje Pan Jezus. Wysnuwał z siebie wartości spo­łeczne prawdziwie, bo był mężem wiel­kiego poświęcenia. O jego pracy i czy­nach nie pisały gazety, ale patrzał na nie Bóg, a sumienie kapłańskie najlep­szą za wszystko dawało mu nagrodę. Gdy zaś każdy żywot zacny i treścią bogaty podobny jest kwiatu, którego zapachy Anioły Boże roznoszą daleko po świecie, więc też i o działalności bło­gosławionej nieznanego w świecie ka­płana wiedzieli nie tylko parafianie, ale i biskup w Treviso.

W roku 1875 otrzymał proboszcz w Salzano zaszczytną nominację na ka­nonika w Treviso. W pierwszą niedzielę adwentu zasiadł ks. Sarto poraź pierwszy w stalach kanonickich. Już od pierw­szego dnia budował swą sumienną akuratnością, jaką się zawsze odznaczał przede wszystkim w tych rzeczach, które się tyczą nabożeństwa i służby kościel­nej. Był on niemym kazaniem dla tych, którzy zwykli sobie lekceważyć drob­niejsze przepisy Kościoła, nie wiedząc o tym, że gorszą drugich.

Wkrótce kanonik Sarto otrzymał dwa bardzo ważne zadania.

Najpierw mianował go biskup kanc­lerzem swej kurii. Stanowisko to wy­magało dużo pracy i wielkiego zmysłu praktycznego, a było bardzo odpowie­dzialne. Wszystkie sprawy diecezjalne przechodziły przez jego głowę; on je musiał opracowywać, badać, rozstrzy­gać — tym więcej, że biskup dla wieku podeszłego sam wszystkiemu już nie mógł podołać. Często widywano kano­nika Sarto idącego wieczorem z kurii biskupiej z aktami pod pachą, aby część nocy poświęcić pracy.

Młody wikariusz w Tombolo i pro­boszcz w Salzano nie zaniedbał studiów teologicznych. Zgłębianie dzieł Ojców Kościoła, przesiadywanie przy warszta­cie teologii, uważał nie tylko za najmilszą rozrywkę po pracy parafialnej, ale za najświętszy swój obowiązek. Jak pszczół­ka znosił miód nauki do ula swej duszy kapłańskiej, nie przeczuwając, że mu ten miód przyniesie kiedyś olbrzymie ko­rzyści. Bogactwem i sprzętem wystaw­nym gardził, bo wiedział, że kapłan tyle tylko wart, ile ma ducha kapłańskiego i Bożej nauki.

Jako kanclerz biskupi mógł teraz stosować one rozległe i gruntowne wia­domości, jakie sobie zebrał z ksiąg i z doświadczenia w ciągu 18 lat swego pasterzowania. Bystrość jego umysłu i biegłość w sprawach administracyj­nych pokazała się przede wszystkim w stosunku do rządu włoskiego, który od zaboru Rzymu nowymi, krzywdzą­cymi prawami począł gnębić Kościół.

Niezwykły dowód zaufania okazał biskup, powierzając mu trudne i wa­żne stanowisko spirytuała, czyli ojca duchownego seminarium w Treviso. Łatwo się domyślić, z jakim zapałem podjął się Sarto tej pracy. Że był mę­żem odpowiednim, wiemy dobrze, bośmy już po trochu zajrzeli do jego duszy kapłańskiej. W sercach jego alumnów zapisały się złotem owe słowa pierwszej egzorty: »Moi drodzy! nie myślcie cza­sem, że macie przed sobą męża uczo­nego i bogatego doświadczeniem. Nie, jestem tylko biednym wiejskim paste­rzem, którego nie ambicja, ale Boża wola do was sprowadziła*. Tak mówił ks. Sarto; ale najbliższa już przyszłość po­kazała jasno i dobitnie, że to były słowa męża pokornego, ale właśnie dlatego wielkiego. Alumni znaleźli w nim praw­dziwego ojca. Miał nobilitatem docendi, t. j. ową wyższość, jaka płynie z głę­bokiej nauki. Posiadał więc ów pierw­szy warunek każdego nauczania, ale majestat tej wyższości miarkowało serce i wielka życzliwość. Prowadził dusze kleryków umiejętnie, zapalał do służby Bożej, wprowadzał na szczyty, kędy mieszkają ideały, bo sam na nich prze­bywał i znał je na wylot. Umiał rzeźbić te młode żywoty, bo się tego kunsztu uczył sam na własnem swem życiu; umiał wychowywać, bo wiedział, kiedy karać i kiedy należy wybaczać.

O każdej godzinie drzwi jego były otwarte dla wszystkich. Był ojcem, a nie urzędnikiem dostojnym, chodzącym na koturnach przysługujących mu praw. Pokrzepiał, podnosił w każdej przykro­ści, bo umiał się wczuć w każde poło­żenie. Materialnej pomocy nie odma­wiał żadnemu ze swoich alumnów. Pe­wnego dnia przyszedł do niego pewien kleryk i ze łzami w oczach opowiedział, co następuje: »Smutną wiadomość otrzy­małem z domu. Ubodzy moi rodzice mają natychmiast zapłacić 150 lir; ina­czej wielkie na nich spadną przykrości. Ale skąd wziąć pieniędzy ?« — Pocie­szył go ks. Sarto i zaprosił na jutro. — »Masz tu 150 lir«, rzekł z uśmiechem, »ale oddaj mi je, gdy będziesz księ­dzem, bo sam je musiałem dla ciebie pożyczyć.

Jak w Tombolo i Salzano tak i tu ks. Sarto był całkiem oddany dobro­czynności. W mieście znali go wszyscy ubodzy, bo był z liczby tych, co to bie­dnego nie radą wspierają, ale groszem. Za najświętszy atoli obowiązek uważał sobie wspieranie swej starej matki i swej ubogiej rodziny. Wspierał ich ubóstwo, ale groszem kościelnym nie chciał ich wynosić na wyższe szczeble społeczne.

Pracował od rana do późnej nocy. Jako kanonik, kanclerz i spirytuał miał prawdziwy nawał pracy, a jednak znaj­dował jeszcze czas na słuchanie spo­wiedzi, miewanie kazań, na dawanie rekolekcji, lub inne prace kapłańskie. Nieraz jego sąsiad wołał około północy:

— Księże Józefie! idźcie spać; zo­stawcie na jutro kłopoty i prace, bo kto za wiele pracuje, zwykle mało zbiera!

— Masz słuszność! — brzmiała od­powiedź. — Połóż się i śpij spokojnie!

Po czym Sarto pracował znów dalej. Często kazał się budzić już o 3 z rana.

Tymczasem nadszedł rok 1879. W li­stopadzie umarł biskup w Treviso. Na administratora diecezji kapituła wy­brała ks. de Paoli, wikariusza general-nego. Gdy zaś tenże dla wieku podeszłego wyboru nie chciał przyjąć, powierzono ten urząd ks. kanonikowi Sarto.

Pierwszego grudnia wydal nowy administrator orędzie do duchownych i wiernych. Jest to pierwszy okólnik ks. Sarto. Nikt, a najmniej on sam, nie przypuszczał, że to był początek owego szeregu okólników, którymi później jako biskup i papież oświecać miał wiernych i duchowieństwo.
Osierocenie stolicy biskupiej trwało do czerwca 1880, kiedy to Leon XIII. mianował biskupem w Treviso ks. J. Callegari, profesora seminarium w Wenecji. Ale tylko dwa lata zasiadał ks. biskup Callegari na tronie biskupim w Treviso. W r. 1882 Leon XIII. przeniósł go na biskupstwo do Padwy, stanowiąc biskupem w Treviso ks. J. Apollonio.
Któż by się był spodziewał, że jeden i drugi w 21 lat później całować będą stopy Piusa X.

Biskup Mantui

Wszyscy, którzy znali ks. Sarto i pa­trzeli się na jego cnoty kapłańskie, nie­zwykłą pracowitość i roztropność w pro­wadzeniu drugich, domyślali się, że on w Treviso nie umrze i że go Bóg zaprowadzi na wyższe stanowisko. I tak się też stało. Prędzej aniżeli przypusz­czano.

Było to pod koniec września 1884 r. Biskup Apollonio kazał sobie pewnego dnia przywołać kanonika Sarto, zapro­wadził go do swej kaplicy i rzekł po­ważnie:

— »Pomódlmy się tu razem, bo cho­dzi o sprawę wielkiej doniosłości dla mnie i dla ciebie«.

Gdy po modlitwie wstali, biskup wręczył kanonikowi pismo Leona XIII., w którym go tenże mianuje biskupem Mantui. Nic nie pomogły protesty i wy­kręty pokornego kapłana. Leon XIII już był poznał ks. Sarto w r. 1880, gdy tenże z nowo mianowanym biskupem Callegari przybył do Rzymu. Odtąd często dochodziły papieża wieści o cno­cie i tężyźnie tego kapłana. Papież teraz rozkazał a Sarto musiał słuchać — i usłuchał z uległością synowską.

W listopadzie 1884 roku opuszcza ks. Sarto Treviso. Towarzyszyła mu żałość wszystkich, a przede wszystkim ubogich i jego uczniów. Jego pamięć do dziś została w Treviso we wdzię­cznych sercach ludu i duchowieństwa.

Biskup-nominat musiał się najpierw udać do Rzymu, aby otrzymać prekonizację. Warto tu wspomnieć o cieka­wej przygodzie, jaka mu się wydarzyła po drodze w Padwie, gdzie się zatrzymał, aby odwiedzić dawniejszego swego prze­łożonego, biskupa Callegariego. Ksiądz Sarto udał się rano do kościoła św. Ju­styny, aby odprawić Mszę św. Ponie­waż był dość ubogo ubrany i papierów nie miał żadnych przy sobie, proboszcz przyjął go zimno i podejrzliwie.
Skąd ksiądz jesteś? — zapytał się biskupa- nominata.
Z Treviso,—odpowiedział tenże.
A czym się tam trudnisz? — pytał dalej proboszcz.
Niczym, — odparł ks. Sarto.
Jak to! nie masz żadnego stano­wiska?
Nie, — odpowiedział Sarto.
To mnie bardzo dziwi, — mówił dalej proboszcz, — przy takim braku księży siedzieć w Treviso i nic nie ro­bić! Jeżeli księdzu miło, to pomówię o tym z biskupem Treviso, którego znam dobrze.

Wreszcie dopuścił go do ołtarza, ale kościelny miał nakaz surowy, pilnie uwa­żać na zachowanie się nieznajomego. Ale proboszcz nie pytał się już o za­chowanie tego obcego kapłana, skoro z niemałym zdziwieniem znalazł w księdze, w której kapłani się zapisują, pod­pis nieznajomego: Józef Sarto, biskup- nominat Mantui.

Dnia 16 listopada otrzymał ks. Sarto w kościele św. Apollinarego w Rzymie sakrę biskupią z rąk kardynała Parocchiego. Leon XIII. przyjął nowego bi­skupa dwa razy w prywatnej audiencji, ofiarując mu w dowód osobliwej ży­czliwości między innymi piękny krzyż biskupi.

Wracając ze Rzymu, wstąpił biskup Sarto do Loreto i Asyżu, aby sobie wy­prosić błogosławieństwo Boże dla no­wych swych prac i obowiązków.

Wielki tydzień i święta wielkanocne spędził nowy biskup w skromnym domku rodzinnym w Riese z matką i ze sio­strami. Tam bowiem jeździł on zawsze, ilekroć chciał spocząć po pracach i zna- leść ciepło rodzinne.

Dnia 19 kwietnia odbył się uroczy­sty ingres biskupa Sarto w Mantui. Pierwszy list pasterski nowego biskupa jest pięknym pomnikiem tego ducha ofiary i poświęcenia, z jakim przycho­dził do swej diecezji, i świadczy jasno o głębokim zrozumieniu całej wagi i wielkiej trudności swego zadania.

Stan biskupstwa w Mantui był rze­czywiście trudny i zaniedbany. Dwóch biskupów: Corti i Martini, rządziło w du­chu liberalizmu, przedostatni zaś. Piotr Rota, zwany włoskim Atanazym, dlatego, że musiał znosić wiele prześladowań ze strony rządu, musiał ostatecznie w r. 1879 zrzec się biskupstwa, bo jako przyjaciel Austrii stał się niepopularnym u Włochów.
Ks. biskup Sarto zabrał się niezwłocznie do pracy z całą sobie właściwą gorliwością i energią. Pierwsze pół roku poświęcił dokładnemu badaniu całego stanu diecezji, aby na różne jej cho­roby stosowne wyszukać lekarstwa. Już 18 sierpnia uwiadamia duchowieństwo i wiernych o swej pierwszej wizytacji bo »dla pasterza i ojca niema nic mil­szego i potrzebniejszego, jak poznać dokładnie kochane dzieci i owieczki swoje«. Sposób, jakim odbywał wizytację był nadzwyczaj skromny, daleki od wszelkiej okazałości i zewnętrznego blichtru. »Cieszyć mnie będzie«, pisze on, »jeżeli moja bytność po parafiach nikomu nie zrobi choćby najmniejszego ambarasu. Bardzo będę zadowolony, jeżeli proboszczowie podzielą się zemną swą codzienną skromną strawą; więcej nie chcę i nie wymagam. Największą za to pociechą i radością będzie dla mnie, gdy zastanę kapłanów w konfesjonałach, i wiernych, garnących się do Sa­kramentów św.« Na wizytacje wyjeż­dżał zwykle ze wschodem słońca. Po drodze odmawiał brewiarz i odprawiał medytację. Gdy zajechał przed kościół parafialny, który miał wizytować, była nieraz zbyt jeszcze wczesna godzina. Zwykł był się wtedy udawać do konfesjonału.

Tygodniami jeździł biskup Sarto z parafii do parafii, a przed jego okiem, które znajdowało światło w miłości Boga i bliźniego, nic się ukryć nie mogło. Widział on dobrze nędzę i opuszczenie duchowe swoich owieczek. Sam w spra­wozdaniu, wysłanym do Rzymu, boleje nad niejednym złem: Księży, pisze tam, wielki brak; nauka religii dla dzieci zaniedbana; nauczanie ludu z am­bony także częściowo zaniedbane, świę­cenie niedzieli i świąt pozostawia dużo do życzenia; wielu wcale nie uczęszcza do Sakramentów św.

Lecz biskup nie tracił ufności i od­wagi. Liczył na pomoc Bożą i zabrał się do dzieła. Starania swoje i zabiegi skupił w pierwszej linii około podnie­sienia seminarium duchownego, tak pod względem materialnym jak i duchow­nym i naukowym. Wiedział dobrze, że w chorobach, jakie gnębiły jego owieczki, jedyny ratunek przynieść mogą ka­płani, i że biskup bez dobrych kapła­nów nic prawie zrobić nie może. Uwa­żał więc słusznie seminarium duchowne za źrenicę swego oka, a wychowanie księży poczytywał sobie za sprawę naj­ważniejszą i swemu sercu najdroższą. Chciał, aby ukochane owieczki jego wróciły na całej linii do Chrystusa, aby Jego naukę pojęły i przenosiły w swe życie. Ale do tego potrzebował kapła­nów, kapłanów w calem tego słowa znaczeniu, pełnych ducha Bożego, szcze­rze oderwanych od doczesności, płoną­cych prawdziwą gorliwością o chwałę Bożą — słowem kapłanów takich, ja­kim był on.

Dalej chodziło biskupowi o po­większenie funduszów materialnych swego seminarium, aby w miarę tego móc powiększyć bardzo dotąd szczupłą liczbę alumnów i profesorów. Wi­dząc, że rząd włoski, przejęty duchem liberalnym, żadnych mu pod tym wzglę­dem nie zrobi ułatwień, odezwał się do ofiarności swych diecezjan. Pan Bóg błogosławił, i wkrótce mógł biskup Sarto powiększyć liczbę profesorów i alumnów. Aby tym skuteczniej za­szczepić w sercach młodych lewitów ducha apostolskiego i podnieść seminarium pod względem ascetycznym i na­ukowym, stanął na pewien czas sam na jego czele jako regens, i znalazł mimo licznych obowiązków czas i siły po temu, aby nieraz zastępować profesorów.

Kiedy Leon XIII. zalecił studium św. Tomasza z Akwinu, wprowadził bi­skup Sarto z radością i zapałem w swoim seminarium myśl papieża.

Niemniej troskliwą opieką otoczył duchowieństwo swej diecezji, a przede wszystkim kapłanów pracujących po parafiach. Powiedział któryś ze świę­tych biskupów: »Dajcie mi dziesięciu świętych kapłanów, a cały świat na­wrócę*. Nasz biskup podzielał w zu­pełności to zdanie i począł niezwłocznie czynić stanowcze kroki, celem podnie­sienia poziomu ascetycznego i nauko­wego swego duchowieństwa.

Miłość i gorliwość podawała mu środki najrozmaitsze, aby dojść do upragnionego celu. Przede wszystkim działał wzniosły przykład samego pa­sterza. Widzieli go — zwłaszcza pod­czas wizytacji — pokornego, umartwio­nego, męża modlitwy. To porywało wszystkich i grzało serca nawet naj­zimniejsze. Aby mieć jeszcze większy wpływ na duchowieństwo, wśród któ­rego wolnomyślne prądy błędnych nauk filozoficznych i masońskich spowodo­wały pod niejednym względem rozlu­źnienie i osłabienie ducha wiary i przy­wiązania do Kościoła, wskrzesił w swej diecezji t. zw. konferencje pastoralne. Kapłani pojedynczych dekanatów mieli się co miesiąc gromadzić i wspólnie za­chęcać do pokochania nauki i święto­ści życia. Biskup sam przewodniczył często tym konferencjom, wzniecając w sercach swych kapłanów szlachetne współzawodnictwo na polu nauki, świę­tości i przywiązania do Kościoła. Ta sama myśl spowodowała go też do zwo­łania synodu diecezjalnego w Mantui. Przez półtora roku przygotowywał materiały do tego synodu i z lekkim ser­cem podjął się wszystkich trudów i prac, jakich wymaga takie przedsięwzięcie. W dniach od 10—12 września 1888 r. zdumiony lud Mantui ujrzał swego bi­skupa, otoczonego około 200 księżmi. Codziennie przemawiał do kapłanów i do ludu. Roztrząsano najważniejsze zagadnienia, zwłaszcza z dziedziny dusz­pasterstwa, radzono nad ulepszeniami, dotyczącymi życia religijnego, pouczano i budowano się wzajemnie. Sercem i duszą całego zgromadzenia był biskup: przykład niezmordowanego poświęcenia i niezwykłej bystrości umysłu. On wszę­dzie był, wszystko ożywiał; umiał słu­chać i radzić.

Za ważny czynnik do podniesie­nia życia religijnego i pobożności mię­dzy wiernymi uważał nabożeństwa, te mianowicie, które by się odprawiały z większym przepychem i okazałością. To też nie zaniedbywał żadnej sposo­bności, aby uraczyć lud wspaniałą manifestacją religijną i zapalić go przez to do dobrego życia. Okazją pożądaną po temu była rocznica 800-letnia śmierci św. Anzelma, biskupa Luki, patrona diecezji Mantui i 300-letnia rocznica śmierci św. Alojzego Gonzagi, którego miejsce urodzenia, Castiglione, leży niedaleko Mantui. Uroczystościami tymi pokierował tak, aby duszom przyniosły jak największy pożytek Przez cały szereg dni bywały głoszone kilka razy dziennie kazania, których skutki były widoczne’: konfesjonały były oblężone, komunikujących liczono na tysiące. Podczas uroczystości na cześć św. Anzelma było obecnych aż pięciu biskupów i patriarcha wenecki. Najwięcej trudów i kosztów poniósł naturalnie gospodarz. W liście do jednego przyjaciela przyznaje sam, że uroczystość na cześć św. Alojzego zagraża mu ujęciem 10 lat życia.

Jak w Tombolo i Salzano, tak i w Mantui kładł ks. Sarto wielką wagę na nauczanie religii. Na wszystkie cho­roby społeczne, zwłaszcza na niemoce duszy miał on jedno lekarstwo: żyć we­dle nauki Chrystusa Pana, jak ją podaje Kościół św., żyć według katechizmu, a więc też dobrze znać ten katechizm. Jak wielkie miał staranie około katechizacji dzieci i jak mu chodziło o roz­tropne postępowanie w nauczaniu, widać już z tego, że z własnej kieszeni wy­znaczył 150 lir nagrody dla każdego kapłana, który by napisał dobrą roz­prawkę o sposobie uczenia religii.

Miłosierdzie i dobroczynność stały się dla niego jakby drugą naturą. To też nie dziw, że zajścia podobne do tych, któreś my podziwiali w Tomboli, Salzano i Treviso, powtarzały się często i w Man­tui. Gdy ostatni grosz poszedł w ręce ubogich, dom zastawny musiał nieraz finansowo wspierać biskupa. Piękny pierścień biskupi, jaki w podarunku otrzymał, mógłby niejedno o tern opo­wiedzieć. A jak wyglądało nieraz w ku­chni i w spiżarni! Razu pewnego przy­biegła jedna z sióstr jego ze skargą, że mięso, które przed chwilą w kuchni przygotowała do obiadu, gdzieś się przepadło.

To zapewne sprawka kota, — rzekł biskup, wstrząsając ramionami.
Ale kot nie mógł przecież zabrać garnka, którego też nie ma, — odparła siostra.
— No, to ci już powiem, — wyznał biskup. — Ja to zrobiłem. Był tu ubogi człowieczyna, którego żona leży ciężko chora i prosił mnie o trochę bulionu. Ale nie martw się, Pan Bóg nam dopomoże!

Pokora była mu również towarzyszką przez całe życie. Piękny przykład dobrowolnego poniżenia się dał w czasie swej bytności w Rzymie podczas jubileuszu Leona XIII. r. 1888. Będąc w bazylice św. Piotra, zauważył, że pewien kapłan nie miał ministranta do Mszy św. Niezwłocznie ks. Sarto ofiarował mu swe usługi, a gdy ów kapłan wzbraniał się, widząc Biskupa, rzekł tenże: Niech ksiądz tylko zacznie, a wnet się przekona, że jeszcze znam ministranturę.

Warto wreszcie zaznaczyć, że biskup Sarto był niepospolitym znawcą muzyki kościelnej. Już w Tombolo i Salzano dbał starannie o podniesienie nabożeństw przez śpiew kościelny. W Mantui czy­nił to samo. Tu poznał się także na zdolnościach muzycznych Wawrzyńca Perosi i był mu opiekunem do śmierci.

Wśród pracy twardej i znojnej i ustawicznej troski o zbawienie dusz, przeminęło biskupowi 9 lat życia.

Tymczasem umiera Dominik Agostini, patriarcha Wenecji, a Leon XIII powierza wybitne to stanowisko bisku­powi Mantui i zdobi go godnością kar­dynalską.

Kardynał.

Dnia 24 listopada 1894 r. kardynał Sarto odprawił uroczysty swój ingres.
Nowy patriarcha miał na stolicy św. Marka cały szereg poprzedników, peł­nych ducha apostolskiego, nauki i wiel­kiej pobożności. Jaśniał wśród nich przede wszystkim św. Wawrzyniec Justiniani, o którym wysoka rada Wenecji tak pisze do papieża Mikołaja V: Mamy naszym mieście patriarchę, męża życia bez skazy najmniejszej, zdobnego świętością, tak kochanego i uwielbianego przez wszystkich, że słów nam braknie na opis. Umarł ten wielki mąż 8 stycznia 1456 r., a w poczet Świętych zaliczył go ósmy Aleksander.

Wszyscy ci wybitni poprzednicy ks. kardynała Sarto mienili się cnotami, które i jego życiu nadawały piętno, to jest posiadali serce, miłość ubogich i skromność.

Już w pierwszym swoim liście pasterskim ukazał program swego działania. W piśmie tern wskazuje na rany nowoczesnego świata, nazywając go »wiekiem błędu, bezbożności i apostazji. Z tych źródeł, powiada, płynie zło naszego czasu, w nich szukać należy przyczyny nędzy socjalnej. Chciano by zedrzeć z religii koronę zwycięską i wepchnąć ją znowu do ciemnicy katakumb. Wydalono Boga z polityki, z nauki i sztuki, ze szkoły i rodziny. I jakież są skutki tego buntu wobec Boga? Bystre oko kardynała, który na sprawy żywotne patrzał nie z za zielonego stolika, upatruje je w ogólnym pędzie do najzupełniejszej niezależności, do nieuznawania żadnej powagi. »Patrzymy przecież wszyscy na nieporządki społeczne, które nam grożą jako potok wezbrany, dziko płynący; patrzymy na brak poczucia obowiązku i nieuczciwość, której się już nikt nie wstydzi; patrzymy na to, jak się mnożą zbrodnie; patrzymy na zepsucie, które się wżera rakiem w ciało społeczne. Patrzymy wreszcie na nikczemne nauki, które prawdę równają z fałszem i cnotę z występkiem, wywołując przez to po­żałowania godną obojętność wobec tego, co dobre. Gdzie szukać lekarstwa na takie zło? w Bogu i jego zakonie, odpo­wiada kardynał. Przyprowadzić klasy do równowagi w duchu chrześcijańskim, pogodzić świat i zaludnić niebo: oto moja misja wśród was. Uwagę swoich owieczek zwraca kardynał na dwie prawdy, w których upatruje zbawienne lekarstwo. Jedna, to opatrznościowe sta­nowisko i działalność papiestwa, druga, to wiara katolicka. Na jedną i drugą uderzają wrogowie, ale przede wszystkim walą w papieża. On to w ich oczach jest wrogiem wolności, nauki, społeczeństwa. I on nim jest rzeczy­wiście, powiada kardynał Sarto, ale tylko wtedy, jeżeli się przez wolność rozumie wolność złego, błędu i bezgraniczną swa­wolę; on nim jest rzeczywiście, jeżeli cywilizacja ma znaczyć tyle, co prze­czyć Bogu, zohydzać jego opatrzność, urągać dobroci, deptać po sprawiedliwości, wątpić o prawdzie i czcić szatana; papież jest wrogiem nauki ale nauki tej, która szydzi z mocy nadprzyro­dzonych, a młodzież poniża i ograbia z religii.

Drugi środek zaradczy na rozwią­zanie kwestii socjalnej widzi kardynał we wierze.

Za dowód służy mu historia Wenecji. »Katolicka religia«, powiada, »była duszą obywateli, towarzyszką ich przed­sięwzięć wspaniałych, sprężyną ich od­wagi, przekonaniem ich przewodników i wodzów. Ta sama religia, która im grała w duszy na wojnach krzyżowych dodawała im odwagi w niebezpieczeń­stwach bojowych, dawała na lata i wieki ową moc do walki o sprawę Chrystusa i o obronę Europy przed potęgą turec­kiego półksiężyca.« Pod koniec odzywa się do swoich owieczek dostojny autor w następujące słowa: »Twoi przodko­wie byli olbrzymami, ponieważ mieli w duszy wiarę: »nie posuwaj starych granic, jakie twoi przodkowie ustano­wili (Prov. 22,28); nie wdawaj się w nie­bezpieczne przedsięwzięcia, w zgubne eksperymenty, i nie ulegaj przemijają­cym humorom; pewne nowości tak wielką grożą ci zgubą, że wszelką ci winny zabrać z duszy ochotę, chodzenia  ich szlakami. One prowadzą w przepaści choć się nazywają cywilizacją. Jasne te, a duchem apostolskim ożywione słowa wpłynęły nurtem do duszy wszystkich wiernych dzieci Kościoła. Wrogowie zaś jego poczęli się pienić ze złości, bo im ten list pasterski pokazał że na tronie biskupim zasiada mąż, który nie będzie paktował ze światem, ale jest stróżem religii bądź co bądź.

Jak pojmował swe obowiązki pa­sterskie, co zrobił dla swej diecezji, jak nad nią czuwał, o tern świadczą najle­piej sprawozdania z r. 1897 i 1901, które o stanie diecezji posłał do Kongregacji kardynalskiej do Rzymu.

O jego uległości wobec Stolicy Apo­stolskiej i przedziwnej pokorze świad­czą słowa, którymi kończy wstęp pierw­szego sprawozdania. Zechciejcie, Emi- nencje, — powiada tam,— zwrócić mi łaskawie uwagę na to, co uważacie za korzystniejsze, zechciejcie mi wyłuszczyć Wasze zdanie, ponieważ Wam przyrzekam, że gotów jestem zawsze przyjąć z należną uległością Wasze roz­kazy, admonicje i rady. Koniec zaś tego pisma brzmi: O jedno Was pro­szę, Najczcigodniejsi mężowie, o modli­twę za siebie i moją owczarnię. Niechaj Bóg dopomoże pasterzowi, żeby pasł swoje owieczki słowem i przykładem ; niechaj dopomaga owcom, żeby słuchały głosu pasterza i chodziły za jego woła­niem.

O pasterskiej swej pracy pisze w wy­żej wspomnianym sprawozdaniu, że przez cały czas pobytu we Wenecji tylko kilka dni spędził poza diecezją. Wy­jeżdżał na zaproszenie sąsiednich bi­skupów, by mieć udział w uroczystoś­ciach kościelnych. Na te kilka wyjaz­dów prosił zawsze Leona XIII o po­zwolenie. W ciągu tego czasu wizyto­wał całą diecezję. Sam zawsze udzie­lałem święceń kapłańskich i bierzmo­wania. Sakramentu tego udzielałem kilka razy w tydzień, powiedzieć mogę — co­dziennie: tak w domach prywatnych jak w szpitalach, jeżeli tego wymagało grożące niebezpieczeństwo śmierci. Nie za­niedbałem nigdy głosić kazania po na­bożeństwie pontyfikalnym. To samo czy­niłem także w innych kościołach miasta i dyecezji ile razy po temu nadarzyła się sposobność. Wizytując Wenecję, gło­siłem słowo Boże nietylko codziennie, ale często po kilka razy. Znane są ogól­nie, — pisze dalej, — przyczyny, prze­szkadzające w naszych czasach w speł­nianiu biskupiego urzędu, sądownictwa kościelnego i w dochodzeniu praw Ko­ścioła… Znajdują się niestety rodzice bez miłości i wiary, odkładający mimo upomnień chrzest swoich dzieci. Wielu poprzestaje na ślubach cywilnych, gar­dząc błogosławieństwem kościelnym. — Chłopców i dziewcząt nie posyła się na naukę chrześcijańską.

Ale gorliwość kardynała Sarto wszyst­kiemu starała się zaradzić. By obudzić wiarę, urządził we Wenecyi wspaniały kongres eucharystyczny, w którym udział brały dziesiątki tysięcy. Często odwie­dzał szpitale, by udzielać świętych Sa­kramentów, błogosławić chorym i nieść im pociechę. Bardzo często, — pisze pod koniec sprawozdania, — miewam ka zania do ludu, by zwalczać błędy i złe nałogi. Nie poprzestaję też napominać proboszczów, by pamiętali nie tylko o dzieciach, ale i dorosłych, a dalej, by co niedzielę nauczali prawd wiary sposobem jasnym i wszystkim przystępnym, żeby każdy znał przynajmniej podstawy  wiary i w nabytych wiadomościach jak i cnocie coraz lepsze robił postępy.

Drugie sprawozdanie, obejmujące działalność od r. 1897 — 1900, nosi datę 12 marca 1901 roku.

Ponieważ powaga biskupiego urzędu, pisze ks. kardynał Sarto, wymaga przede wszystkim, żeby ci, co stoją na czele robotników, drugim przyświecali pobożnością i czynem, jestem zmuszony przyznać, że w wypełnianiu mych obowiązków daleko mi jeszcze do onego obrazu, który święty Paweł kładzie na oczy św. Tymoteuszowi, swemu uczniowi.
Z ręką na sercu mogę jednak zapewnić, że w nader trudnym zadaniu prowadzenia owczarni zawsze trzymałem się wiernie kościelnych przepisów. Obowią
zek rezydowania wypełniałem ściśle, niebawem ukończę drugą wizytację ca­łej diecezji. Sakramentu kapłaństwa i bierzmowania udzielałem sam. W roku 1898 zwołałem synod diecezjany, któ­rego ustawy opublikowałem. Słowo Boże głosiłem przy każdej sposobności, mia­nowicie zaś w dniach uroczystych. Obu­dziłem do życia bractwa, które z bie­giem czasu w poszczególnych parafiach upadły. Zaprowadziłem różne, przez Stolicę Apostolską zalecane, pobożne stowarzyszenia, popierałem te, które mo­dlitwą, kazaniami i rekolekcjami szcze­gólniejszym sposobem mogą wpływać dodatnio na podniesienie wiary i po­prawę obyczajów; rozszerzałem kato­lickie kongresy jako też towarzystwa młodzieży i rękodzielników. Chociaż w naszych szczególnie czasach żniwo jest wielkie, ale mała liczba robotni­ków, przyjmuję do seminarium takich tylko młodzieńców, których skłonności i usposobienie pozwalają wnosić, że w służbie Bożej wytrwają. Liczba alum­nów wynosi 65. Nie odpowiada ona potrzebom diecezji, ale, ponieważ niemal wszyscy są ubodzy, więcej utrzy­mać nie mogę.

Kardynał chwali pobożność weneckiej ludności, tych mianowicie, którzy są członkami bractwa jakiego lub towarzystwa. Nie podobna tu podawać wszystkiego. Ale już z tych kilku słów, wyjętych z tych sprawozdań, łatwo się można przekonać o błogosławionej działalności patriarchy weneckiego. Zaglądał w każdy, najdrobniejszy szczegół; a czynił to nie dlatego, że był pedantem, w tern przekonaniu, że oko pasterza o wszystkim winno pamiętać.

Jego miłość ubogich nie miała granic. W Wenecji musiał wspierać nie tylko biedaków, mieszkających na strychu, ale i takich, co mieszkali w pałacach. Innego zaś datku potrzebuje człek prosty, innego zubożały magnat dawniejszy. Dawać cóż tuż, byle zbyć — tego nasz patriarcha nie umiał. Pochodził ze stanu kmiecego, ale we wspieraniu ubogich miał duszę wielkopańską i ów takt, pełen wykwintnej szlachetności, którego brak często parweniuszowym milionerom czasów dzisiejszych. Często musiał się udawać o pożyczkę do pewnego bankiera żydowskiego, który nie odmawiał nigdy, bo był dumny z ta­kiego klienta.

Jego miłość nie znała żadnych róż­nic stanu czy przekonań. Wspierał tylko biedę, a jej oblicze równy wszędzie oble­wa majestat. Pewien socjalista, który mu kilka razy bardzo ubliżył, ośmielił się raz udać do niego w swej biedzie. Poznał go kardynał; mimo to dał mu wsparcie bogate. Na stolicy św. Marka zasiadał kiedyś św. Wawrzyniec Justiniani. Słuchajmy, co o tym Świętym pisze Kościół: »Dom jego był skromny, po­nieważ, jak mawiał, drugi i większy po­siada, mając na myśli ubogich. O każ­dej porze miał każdy przystęp do niego, a on dla każdego miał słowo pociechy ojcowskiej i nie wahał się robić dłu­gów, by w kłopocie nie opuścić biedne­go. A kiedy go drudzy pytali, na co on liczy, odpowiadał: na mego Pana, któ­remu łatwo zapłacić za mnie«(Breviarium, 5 septemb., in festo s. Laurentii Justiniani).

To samo można powiedzieć o ks. kardynale Sarto.

Dalekich podróży nie odbywał, bo na to nie miał. Wypoczynku szukał w swej wiosce rodzinnej przy matce lub krewnych.

Kiedy wyjeżdżał do Rzymu po kar­dynalski kapelusz, zabrał ze sobą swą matkę. Powiadają, że każdy człek wło­ski dwa ma marzenia. Jeżeli jest młody, chciałby mieć ślub swój w jednym z rzymskich kościołów. A kiedy się to pierwsze jego życzenie nie spełni, do końca życia marzy tylko o tym, by wi­dzieć papieża. Małgorzata Sarto, matka naszego kardynała, siedząc wśród zimy przy kołowrotku w Riese, może nieraz wysyłała jak sokoły swe myśli do Rzy­mu. Czyniła to nieśmiało, jakby się wsty­dząc takiego zuchwalstwa. O czym ma­rzyła w samotnej swej izbie, teraz stało się jawem i rzeczywistością. »Jadę do Rzymu!« myśl ta cudowną muzyką za­grała w jej duszy, bo ona ma taką moc i prawdziwą siłę, że struny ducha, star­gane dawno starością i biedą, znowu wracają do życia młodości porannej kiedy to Boże Anioły wygrywały na nich swe hymny radosne. »Jadę do Rzymu!« z kim? Czy może z ubogim wikariuszem z Tombolo, lub proboszczem z Salzano, który by tam zginął wśród licznej rzeszy innych sobie równych ubogich kapłanów, który by był szczęśliwym, gdy­by choć z daleka popatrzeć mógł na Leona XIII? Ona jedzie w towarzy­stwie syna — kardynała, ona kobiecina wiejska, jedzie w towarzystwie syna, którego nie wpływy, ani wysokie uro­dzenie wprowadziły już prawie na szczyty drabiny hierarchicznej — ale cnota i własna zasługa. Dostojny syn przedstawił ją Leonowi XIII, który jej winszował szczęścia oglądania syna kar­dynałem Kościoła. Z trwogą rozglądała się staruszka po bogatych i mieniących czuwała, że w tym pałacu kiedyś królo­wać będzie jej dziecko, ten syn uko­chany, najstarszy z tej licznej gromady, który jej kiedyś drwa rąbał na opał i kopał zagony i pasał krówkę jedyną.

Napatrzała się też starowina na biedę i troskę, ale piła też z kielicha radości, który Opatrzność Boża rzadko stawia przed matki i rzadko daje podarunkiem rodzinom. Doczekać się syna kardy­nała, to chyba chluba, której każdej matce wolno zazdrościć ubogiej kobie­cinie z Riese…

W niespełna 7 miesięcy po pobycie w Rzymie Anioł śmierci zaprowadził jej duszę przed Boży tron. Co się wtedy działo w sercu syna, ten tylko zrozumie, co takim synem być umiał. Pochowano ją na cmentarzu w Riese, a na grobo­wym kamieniu taki czytamy dziś napis:
Małgorzata Sanson, wzór żony, nie­wiasta mądra, niezrównana matka, straciwszy ukochanego męża Jana Baptystę Sarto, u. 4 maja 1852 r., wychowała, znosząc z podda­niem żałość i wesele, zawsze równej myśli i męskiego serca, dziewięcioro dzieci. Dnia 2 lutego 1894 r., mając lat 81, włożyła na życie, pełne pracy i ofiar, koronę śmierci sprawiedliwego. Dla ukochanych, rodziców prosi o wieczny odpoczynek kardynał Sarto wraz z bratem i siostrami.

Widzieliśmy, że nasz kardynał, bę­dąc proboszczem w Salzano, założył w swej parafii rolniczą kasę pożyczkową, dając przez to dowód, że gorliwy
kapłan działać umie zawsze społecznie.  Działalność tę rozwija teraz na daleką metę.  Po parafiach powstają teraz z jego wielki bank św. Marka. Stwarza doniosłe dzieło domów robotniczych w Murano, pod Wenecją, sam je poświęca i jako pierwszy wpisuje się na członka kasy robotniczej. Niejeden strajk zaże­gnało jego słowo pełne miłości, a ile razy nieuczciwy wyzysk gnębił robo­tników, on pierwszy stawał po stronie uciśnionych. Był jednym z tych rzad­kich, co to umieją łączyć, skupiać, bu­dować. Katolików Wenecji, rozdzielo­nych na liczne stronnictwa i wskutek tego tak słabych i bezczynnych, że ma­soni i liberałowie, chociaż byli w mniej­szości, mieli rządy w swych rękach, tak mądrze zorganizował, że już po roku masoni musieli ustąpić, robiąc miejsce stronnictwu katolickiemu.

Był kardynałem praktyczno-społecznym, czy to, gdy występował jako ojciec ubogich w pojedynczych wypadkach nędzy, czy też, gdy stawał jako szczęśliwy pośrednik między robotnikami a pracodawcami w ich sporach.

Tą samą pieczołowitością otaczał kardynał Sarto katolicką prasę Kiedy katolickiemu dziennikowi Difesa gro­ził upadek, oświadczył, że woli raczej sprzedać pastorał i swoją purpurę, ani­żeli do tego dopuścić. Niejedno jeszcze inne włoskie pismo katolickie potrzebo­wało zasiłków pieniężnych. Pomoc przy­nosił zawsze kardynał Sarto. Miał z tego powodu wiele zmartwień i kłopotów, ale znalazł za to w prasie miecz, któ­rym mógł władać skutecznie we walce o religię i szczęście ludu.
Dnia 26 lipca 1903 wyjechał na konklawe do Rzymu, nie przypuszczając, że już nigdy nie wróci do ukochanej Wenecji, tego miasta jedynego na świecie.

Konklawe.

Dnia 20 lipca 1903 r. o godzinie 4-ej Leon XIII. zakończył swe życie doczesne. Lotem błyskawicy rozeszła się wieść ta po całym świecie, a umysły wszystkich jedno poczęło zaprzątać pytanie: kto będzie następcą zmarłego papieża?

W Rzymie tymczasem rozpoczęto przygotowywanie przyszłego konklawe. Przy śmierci Leona XIII. liczyło kole­gium kardynalskie 64 członków; udział w wyborze miało mieć 62. Chodziło o przygotowanie mieszkania dla tychże w pałacach watykańskich. W czasie bowiem konklawe każdy kardynał wraz ze swoim kapelanem i służącym miesz­kać musi we Watykanie, który w tym czasie zostaje zupełnie odcięty od świata i jego wrzawy. Wybór papieża odbywa się w kaplicy sykstyńskiej. Wzdłuż ścian tego wspaniałego przybytku ustawiono 62 trony z fioletowymi baldachimami,  przed ołtarzem zaś stoły dla skrutatorów.

Konklawe miało się rozpocząć 1-go sierpnia. Dnia 31- go lipca, dzień przed konklawe, wysłuchały zebrane Eminencje Mszy św., którą odprawił kardynał Serafino Vanutelli. O godzinie 4 zebrali się wszyscy w kaplicy Paolina, skąd po odśpiewaniu I- szej zwrotki Veni Creator udali się do kaplicy sykstyńskiej, gdzie dokończyli hymnu i odmówili przepisane modlitwy. Na wezwanie ceremoniarza extra omnes (niech wszyscy wyjdą), opuścili prałaci i gwardia kaplicę, a zostali sami już tylko kardynałowie. Nastąpiła litania loretańska i hymn do Najśw. Sakramentu. Teraz otwierają się znowu podwoje i wstępuje do sali książę Chigi ze swoim dworem, marszałek i stróż konklawe, i składa uroczystą przysięgę, że obowiązki swe spełniać będzie sumiennie. Po nim składają przepisaną przysięgę wszyscy inni duchowni, którzy w czasie konklawe będą pomocni. Równocześnie składała przysięgę przed arcybiskupem Merry del Val w kaplicy Paolina służba świecka kardynałów i inni świeccy.

Pierwszego sierpnia, t. j. w pierw­szym dniu konklawe, kardynałowie wy­słuchali Mszy św. i przyjęli Komunię. O godzinie 9. 30 rano rozpoczęły się wy­bory. Gdy jednakże żaden z kardyna­łów nie otrzymał przepisanej prawem liczby głosów (musi mieć 2/3), więc następne wybory naznaczono na po obiedzie. Kartki wyborcze spalono w pie­cyku, ustawionym w kaplicy, którego rurę kominową widać z placu św. Piotra. Wybory powtarzano przez trzy dni z rzędu, ale zawsze bez skutku. Dopiero 4 sierpnia nastąpił wybór rozstrzygający. Ks. kardynał Sarto otrzymał 50 głosów. Wiadomość ta gromem uderzyła w niego. Stał z głową pochyloną, z zamkniętymi oczami, jakżeby nieprzytomny, jakżeby posąg wykuty z marmuru białego. Tym­czasem po sykstyńskiej kaplicy rozpły­wa się brzmienie srebrnego dzwonka, a kardynał kamerlengo ks. Oreglia oznaj­mia wszystkim, że wybrany został 264-ty następca św. Piotra. Według przepisów rytualnych, rzucił się teraz nowy papież na kolana przed Bożym ołtarzem, by prosić o moce niebieskie. Na pytanie, wystosowane przez dziekana św. Ko­legium:

Przyjmujesz kanonicznie doko­nany wybór na papieża? — podniósł elekt głowę, dotąd w dłoniach ukrytą, wzniósł oczy, łzami zalane, ku niebu i rzekł:

— Jeżeli ten kielich nie może być ode mnie odjęty, niech się dzieje wola Boża.

Po tym oświadczeniu wspomniany kardynał następne stawił mu jeszcze pytanie: — Jakie imię przyjmujesz? —

— Pius X. — odpowiedział Na­miestnik Chrystusa.

Tymczasem spuszczono fioletowe baldachimy, znajdujące się nad tronami. Pozostał tylko baldachim nad tronem nowego papieża. Piusa X. ubrano na­tychmiast w szaty pontyfikalne i po­trójną tiarę papieską, po czym, przystę­pując kolejno, ucałowali kardynałowie jego nogi, ręce i lica i otrzymali nawzajem pocałunek i błogosławieństwo.

Tymczasem już od rana zaległy tłu­my olbrzymi plac św. Piotra i pilnie pa­trzały na historyczny komin. Ujrzaw­szy delikatny, jasny obłok, unoszący się pod stropy cudownego nieba, wszyscy odetchnęli radośnie, wiedząc, że wybór został dokonany.

Wreszcie ukazuje się krzyż na hi­storycznej lodżii kościoła św. Piotra, i cisza zalega tysiączne tłumy. Kardy­nał Macchi, otoczony dostojnym orsza­kiem, występuje naprzód i głosem do­nośnym obwieszcza urbi et orbi, że kardynał Sarto obrany został papie­żem. Na znak jego ręki milkną objawy radości i kardynał oznajmia, że imię następcy Leona XIII. brzmi: Pius X. Niebawem ukazał się nowy Namiestnik Chrystusowy, by udzielić ludowi pierw­szego błogosławieństwa.

Dnia 9 sierpnia odbyła się w ko­ściele św. Piotra koronacja Piusa X.

Pius X.

Czy Pius X. pójdzie śladami swego poprzednika? jakie stanowisko zajmie wobec panujących prądów duchowych? Takie oto pytania stawiali sobie wszyscy, kiedy Pius X. zasiadł na Stolicy Piotrowej.

Czwartego października nastąpiła odpowiedź. Przyniosła ją pierwsza en­cyklika. W niej podał myśli przewo­dnie swego panowania, rozwinął swój program, tak święty i godny papieża, że wznioślejszego nie można sobie wy­stawić.  W ważnym tym dokumencie wyraża jeszcze raz swoją niegodność i żałość, że właśnie na niego padł wy­bór. Położenie Kościoła, powiada, nie bardzo korzystne, a widoki na przy­szłość groźne i ponure. W miarę tego rośnie odpowiedzialność papieża. By moje zadanie spełnić odpowiednio, nie mogę uprawiać wysokiej polityki, ani chodzić drogami partyjnych celów. » Próżne te nadzieje pragniemy rozwiać z góry, zapewniając stanowczo, że niczym innym nie chcemy być, a za Bożą pomocą też nie będziemy przed ludzką społecznością, jeno sługą Boga, z którego imienia i mocy urząd nasz sprawujemy. Boże drogi i cele stanowić będą drogi i cele nasze. Im niesiemy w ofierze wszystkie nasze siły a nawet i życie. A jeśliby od nas kto żądał programu, który by był obrazem naszych dążności wewnętrznych, stanowić go będzie jedno: Wszystko odnowić w Chrystusie.

Padło więc na arenę świata to wielkie słowo.

Przez długie lata Pius X patrzał na potrzeby Kościoła i czasu. Na wszystkich dziedzinach dzisiejszej kultury widział apostazję od Boga i Jego Syna, Jezusa Chrystusa. Na taką chorobę jedynym lekarstwem jest: Wszystko odnowić w Chrystusie.

Myśl ta snuje się złotą nicią przez całą encyklikę. Zaprowadzenie narodów do majestatu Bożego, wyrobienie w nich poczucia posłuszeństwa wobec Jego mocy, oto kierunek aspiracji, myśli i zadań Piusa X. Zadanie to jest isto­tnie wspaniałe. Prawda, że i jego po­przednicy nigdy go z oka nie spusz­czali, ale tak jasno i dobitnie, jako je­dyne zadanie papiestwa, żaden z nich go nie określił. W encyklice tej Pius X. nie tylko ukazuje swe cele, ale podaje też środki.

Najważniejszy środek upatruje w du­chowieństwie, którego wychowanie sta­nowić powinno najpierwszą troskę ka­żdego biskupa. Kapłani zaś winni pa­miętać, że sercu papieża o tyle są bliżsi, o ile się poświęcają duszpasterstwu i o te starają się cnoty, które zdobić powinny kapłana obowiązkowego.

Następnym środkiem, to nauka religii, pielęgnowanie miłości chrześcijań­skiej i stowarzyszenia. Co w długich latach pasterzowania uznał za zba­wienne dla kleru i ludu, czym sam do­chodził do mety, to teraz zaleca całemu światu chrześcijańskiemu jako najwyż­szy nauczyciel.

I na czym w życiu praktycznym polega to odnowienie? Zaprawdę, mówi, jeżeli we wszystkich miastach i wioskach przykazania Boże wiernie będą spełniali, jeżeli Najświętszy Sa­krament odbierać będzie cześć należytą, jeżeli do sakramentów św. będą uczęsz­czali często i strzec będą tego, co do chrześcijańskiego należy życia, wtedy do odnowienia w Chrystusie niczego już nie zabraknie.

Te pierwsze słowa papieża przyjął świat katolicki z niesłychaną radością. Być następcą Leona XIII., uważano z początku za rzecz trudną, i słusznie stawiano sobie pytanie, na której też dziedzinie zdoła się zmierzyć obecny papież z panowaniem Leona XIII. Aż tu niespodziewanie na Stolicy Piotrowej zasiada dawniejszy wiejski proboszcz i rozwija program tak prosty i ewan­geliczny, że już każdy mógł mieć od­powiedź gotową na pytanie: w czym czasy późniejsze szukać będą wielkości dziesiątego Piusa?

Myśli przewodnie swej pierwszej encykliki dokładniej jeszcze rozwinął w pierwszej przemowie do kardynałów. I tu uważa za najważniejsze swoje za­danie »starać się o to, by wszyscy sza­nowali przepisy Ewangelii i wiernie chodzili za Jej radami; dalej bronić praw Kościoła; rozstrzygać rozliczne i ważne kwestie, dotyczące rodziny, nauki młodzieży, prawa i własności; jednać i godzić poróżnione klasy spo­łeczne według zasad wiary chrześcijań­skiej : słowem — uprawiać dla świata zmiłowanie i niebu zdobywać nowych obywatelu. Jak w encyklice, tak i w tej przemowie kładzie nacisk na to, że stan Kościoła we Włoszech, skrępowanie jego swobód i dokonana na nim grabież — są godne wielkiego pożałowania. »Ze zdumieniem«, powiada, »patrzałem, jak sobie ludzie łamią głowy nad pytaniem, jakie też na przyszłość zajmie stanowi­sko, jakoby tu długiego potrzeba na­mysłu*. I znowu powtarza swe hasło: »Wszystko odnowić w Chrystusie . »Gdy zaś Chrystus jest prawdą, więc moją walką będzie bojowanie z fałszem, jakakolwiek będzie jego postawa.

Ósmego grudnia 1904 r. minęło 50 lat od ogłoszenia dogmatu Niepokala­nego Poczęcia Najświętszej Panny Maryi. Jubileuszem tym pragnął Pius X. obudzić i podnieść cześć Boga-Rodzicy. Ogłasza więc encyklikę Ad diem illum, w której wzywa świat katolicki do uroczystego obchodu pa­miątki, ale zarazem żąda, by wierni nie poprzestali na bezdusznych manifestacjach, lecz swoją cześć i przywiązanie do Bożej Matki okazali życiem. Do Rzy­mu z tego powodu liczne przybyły piel­grzymki, wśród których na szczególną zasługuje wzmiankę pielgrzymka leka­rzy katolickich. Swoje przekonanie ka­tolickie zamanifestowali wspólną komu­nią i przemówieniem, jakie w imieniu kolegów wygłosił dr. Lebec na audyencji u Ojca świętego.

Trudno zaprzeczyć, — powiedział między innymi, — że śmiałe a mało ugruntowane hipotezy, zwłaszcza na polu nauk przyrodniczych, odwróciły od Boga niejeden umysł, który był stworzony dla poznania Boga. My jednak, lekarze chrześcijańscy, wierzymy niezbicie, że prawdziwa nauka prowadzi do wiary, my wierzymy, że i w dziedzinę rzeczy, których jeszcze nie znamy, wnika pro­mień Bożej wszechmocy, która kieruje krokami ludzkości.

W tym samym roku przypadła też 1300 letnia rocznica śmierci papieża Grze­gorza Wielkiego (f 604), który swe imię zapisał złotem w historyi Kościoła. Znaczeniu tego papieża poświęcił Pius X. encyklikę Jucanda sane. — »Ciężkie chwile, powiada, przechodził Kościół za życia Grzegorza Wielkiego, ale kiedy z wyżyn watykańskich rozglądamy się po świecie, daleko większa gnębi nas obawa. Zewsząd grożą burze, mądrze zorganizowane zastępy nieprzyjaciół na­stępują na nas, a opuszczenie nasze jest wielkie, tern większe, że ludzkiej pomocy znikąd nie mamy, by walczyć z wro­giem i zażegnać burzę. Ale na skale Piotrowej czujemy się pewni, nadziemska siła Kościoła nie zawodziła nigdy, jak nie zawiodły przyrzeczenia Chrystusa. Jak kiedyś sercu Grzegorza przyniosły one pociechę, tak i dziś ją podają..
Upadły państwa, kwitnące narody zeszły z powierzchni
świata, ale Kościół, z Du­chem św. złączony, mieni się wieczną młodością. Tą wiarą ożywieni, oparci o skałę Piotrową, wzięliśmy na nasze barki trudne zadanie najwyższego urzędu pasterskiego. Odczuwamy żywo Bożą łaskę, płynącą nam nurtem do duszy i czekamy spokojnie, aż wichry łomotne zagłuszą głosy tych, którzy myślą, że Kościół się przeżył i jego nauka, że wkrótce będzie się musiał poddać albo pod panowanie nauki i nowoczesnej bez­bożnej cywilizacji, albo zginąć z powierz­chni świata.

Już jako kardynał i patriarcha we­necki urządził Pius X. w swojej stolicy kongres eucharystyczny. Pierwszego czerwca 1905 r. otwiera kongres eucharystyczny w Rzymie nabożeństwem, odprawionym w kościele św. Piotra. Wy­razem zaś czci jego do Najświętszego Sakramentu jest dodanie w litanii o Najsłodszym imieniu Jezus wezwania: Przez Najświętszej Eucharystii ustanowienie Twoje — wybaw nas Jezu.

Nie było prawie roku, w którym by Pius X . nie dokonywał nowych beatyfikacji i kanonizacji sług i służebnic Bożych. Miło nam wspomnieć, że jedna z nich znaczyła się naszemu ziomkowi Błogosł. Melchiorowi Grodzieckiemu, męczennikowi z zakonu Jezuitów, który 7 września 1619 r. na Węgrzech poniósł śmierć męczeńską.

Jest rzeczą stwierdzoną, że ci, których życie skupia się w słowach: Dilexi iustitiam et iniquitatem (ukochałem sprawiedliwość i miałem w pogardzie nikczemność) spotykają się z cięźkimi krzyżami, na których nie Bóg, ale ludzie ich rozpinają. Nie będę się tu szerzej rozwodził nad tym, jakiej boleści doznał Pius X., kiedy, jakby na urągowisko, burmistrzem Rzymu obrano żyda i ma­sona Ernesta Nathana, który przez cały czas swoich rządów gospodarzył po Rzymie iście po masońsku. Jednym z naj­cięższych krzyżów był ten, który papie­żowi zgotował rząd francuski, zrywając wszelkie węzły, łączące go z Kościołem i przeprowadzając u siebie ustawę o tak zwanym rozdziale Kościoła od państwa.

Już od wielkiej rewolucji począwszy religia katolicka nie doznawała we Francji należytego poszanowania. Pozwalano łaskawie kapłanom sprawować funkcje kościelne, nie karano tych żołnierzy np., którzy chodzili do kościoła, ale wszystko to czyniono raczej z obłudnej polityki, aniżeli z przekonania. A ile razy ta religia nie była na rękę, nie wahano się jej uciemiężać i Kościół prześladować.

Publiczne i prawem zalecone straszne prześladowanie zaczęło się w roku 1902, kiedy na czele gabinetu francuskiego stanął mason Combes, dawniejszy ksiądz katolicki. Jego rządy, to jeden łańcuch niesłychanych krzywd, zadawanych Kościołowi. Zaczęło się od wypędzenia zakonnic i zakonników z całej Francji i od grabieży ich majątków.

Jak błogosławioną działalność rozwijały zakony we Francji, niechaj poświadczy choć kilka danych statystycznych.

Nauczaniem i wychowywaniem młodzieży zajmowało się 35, 000 zakonników i 125,000 zakonnic. Dwa miliony mło­dzieży, więc 3 część młodzieży francu­skiej pobierało w ich szkołach nauki – 200,000 chorych doznało opieki, a 100,000 sierot miało schronienie. W jednym tylko roku zakony dały przytułek i ubra­nie 250,000 osób.

W r. 1905 przyjęła izba francuska prawo, rozdzielające Kościół od pań­stwa. Protestował Pius X., a w ency­klice Vehementer wykazał jasno bez­bożność zasad politycznych rządu fran­cuskiego. Aż wreszcie 11 grudnia 1906 r. zerwano konkordat. Wbrew wszelkim prawom międzynarodowym skonfiskował rząd archiwum nuncjatury paryskiej, i w sposób brutalny wypędził przez żandarmów agenta Stolicy Apostolskiej monsignora Montagniniego z granic Francji. W encyklice z dnia 6 stycznia 1907 r. podniósł papież nową skargę na dokonane gwałty; pod koniec oświad­cza, że spokojnie czeka na sąd historii. Nie chciał upokarzać Francji, lub zwal­czać formy rządu; bronił tylko powagi i wolności Kościoła.

Rząd francuski wylał teraz na Kościół cały jad swej nienawiści. Pozabierał wszystkie kościoły, seminaria, probostwa, pałace biskupie, powypędzał resztę zakonników, zniósł pensje biskupów i kapłanów, powyrzucał obrazy i krzyże ze szkół, sądów, szpitali. Wziął katolikom wszystko, a gdyby mógł, może by im zabrał nawet ich myśli i oddech. Dziś wystarczy, że który z oficerów np., albo jego żona lub córka chodzi na mszę, by człowiekowi takiemu zamknąć przyszłość i zupełnie go zniszczyć.
To wszystko stało się i trwa do dziś w kraju katolickim, który największą ze swego łona wydał ilość Świętych, który posiada św. Ludwika i św. Wincentego. To wszystko stało się w tej Francji, która na swoich sztandarach wyszyła zlotem: równość, wolność, braterstwo….
I na to wszystko musiał patrzeć dziesiąty Pius. Błagał, protestował, modlił się; ale wobec polityki masońskiej, wobec notorycznej bezbożności, prawość sumienia ukazuje się bezsilną.

Pius X chciał wszystko odnowić w Chrystusie. Skoro nauka Ewangelii stworzyła nowe cywilizacyjne moce i wszystko podniosła: życie, naukę i sztukę, skoro na swych szczytach stawiła takiego Tomasza z Akwinu, Dantego, Franciszka z Asyżu i Giotta, więc jasną jest rzeczą, by ten, którego Pan Bóg po­stawił na świecie Swoim Namiestnikiem, ukazywał te szczyty i był ich stróżem i obrońcą. Mędrców takich, jakich miała Grecja — czasy nowoczesne nie wydały z siebie. Zmysł zaś praktyczny i uty­litarny starodawnych Rzymian na takie wzbił się wyżyny, że go do dziś dnia po­dziwiamy w jego ustawodawstwie. A je­dnak i Grecja i Rzym upadły, bo na ich ducha mroźna niewiara padła strasz­ną zarazą. Ich własne, kiedyś bardzo czczone bogi, rzuciły ich na pastwę prze­sytu, zwątpienia, rozpaczy i samobój­stwa. Upadła Grecja i upadł Rzym, bo im kultura wypiła starodawną cnotę i wiarę.

To samo w czasach naszych. Postęp materialnej kultury i nauk przyrodni­czych tak zdołał omotać świat i taką go nadąć zarozumiałością, tak umiał sobą oczarować nawet i katolików, skądinąd zacnych, że jedni szlaki Boże opuścili na zawsze, chełpiąc się tym, drudzy zaś radzi by w tym postępie skąpać Bożą naukę i to tylko z niej na przyszłość zatrzymać, co by z niej po tej kąpieli zostało. Doszło do tego, że nawet katoliccy kapłani (ks. Hecker, Charbonnel, Naudet, Murri np.) poczęli wołać na wie­cach i pisać w książkach, że Kościół powinien oświadczyć, że te i owe dogmaty, z którymi się zgodzić nie może człowiek nowoczesny, wyrzuca na zawsze ze swej skarbnicy, i że już nie będzie kładł nacisku na cnotę posłuszeństwa, która największym jest wrogiem wszel­kiej inicjatywy. Zakusy te, których kolebka stała w Ameryce, potępił już Leon XIII. w liście do kardynała Gibbonsa (1899). Ale wkrótce przeszły one do Europy, rozwinęły się nauką i wykształciły w zasadę.

Dnia 8 września 1907 ukazuje się sławna encyklika przeciwko naukom modernistów. Przechodzi w niej Pius X. błąd po biedzie, rozwija je, wykazuje ich konsekwencje i ukazuje braki logicznej architektury. Powiada jasno, że moder­nizm obala natchnienie Pisma św., po­wagę Kościoła, że Sakramenty św. za­mienia w zwykle symbole, że on godzi w zasady wiary, że to najgroźniejsza herezja.

Encyklika o modernizmie, jest to do­kument tak ważny, tak pełen najgłęb­szej erudycji, tak głośno świadczący o czuciu katolickim dziesiątego Piusa, że ona sama jużby wystarczyła, by jego imię unieśmiertelnić.

Jak grom z pogodnego nieba spadło to pismo na cały świat. Jedni na ko­lanach dziękowali Bogu za takiego stróża religii, drudzy poczęli się pienić z gnie­wu na Piusa X., że się ośmielił wystąpić przeciwko niecnej robocie dzisiejszej niezależnej nauki, wrogiej tradycji i kulturze  chrześcijańskiej. Nie cześć nauki katolickiej, nie miłość Kościoła, nie czuła dbałość o jego stos pacierzowy pulsował na dnie owych napaści, które wyleciały jakżeby szarańcza z obozu żydowskiego i bezwyznaniowców, ale nienawiść i złość za to, że ten Kościół afirmuje swój charakter nadprzyrodzony, że gdy wszystko na świecie dziś się roz­kłada i pozwala tumanić nowoczesnej kulturze, jeden tylko Kościół stoi jak dąb, do którego miazgi duch czasu ża­dną miarą nie może się dostać. —

Ale i Pius X. stał jak dąb. Wiedział, że się światu narazi, że się nań gromy posypią. Ale trudno! Nie owce winny rządzić w Kościele, jeno pasterz; nie opinia gazet, ale Duch św., który mieszka w najwyższym nauczycielu. Że Pius X. dokładnie zdawał sobie sprawę ze swego czynu, niech świadczy fakt, zupełnie dziś jeszcze nieznany. Przed oddaniem do druku manuskryptu udał się papież wśród nocnej ciszy do konfesji św. Pio­tra. Na grobie rybaka galilejskiego zło­żył swoją encyklikę i długo się modlił. — Tak wyglądała dyplomacja Piusa X.!

Szły teraz jeden po drugim dekrety i motu proprio, dotyczące czystości wiary. Szydzili z nich ci, którym już nawet Ojciec św. przestał być powagą. Historia inaczej kiedyś o tych dekretach będzie sądziła.

Kiedy 26- go maja 1910 r. z okazji 300-letniej rocznicy kanonizacji św. Ka­rola Boromeusza Pius X. napisał orę­dzie do biskupów, wzywając wszyst­kich do uroczystego obchodu tej uro­czystości, w łonie protestantów straszna powstała burza — tak wielka, że w końcu nawet i niektórzy katolicy mówili: nie­potrzebnie też znowu Pius X wydał to orędzie. — Ale trudno przecież żądać, żeby papież, zanim napisze encyklikę, prosił wprzódy protestantów o pozwole­nie! Zarzucano mu, że zohydził książąt panujących, że znieważył protestantyzm. Pisząc o działalności św. Karola Boromeusza, musiał papież dotknąć stosunków religijnych owego czasu. Mimocho­dem rzucił tylko okiem na zamęty reli­gijne 16-go wieku; nie wymienił po na­zwisku żadnego narodu, żadnego panu­jącego, żadnego z tak zwanych refor­matorów. Zaledwie 50-tą część całej ency­kliki poświęcił schizmie ówczesnej.

Mimo to, jak wspomniałem, w obozie protestanckim straszna powstała burza.
(Od tego czasu niejeden jeszcze dekret papieża omawiano w sejmach. Gdyby Leon XIII napisał był dzisiaj swoją encyklikę o filozofii św. Tomasza z Akwinu, w której badanie tego głębokiego myśliciela zalecał duchowieństwu, możeby również wołano na sejmach, że on godzi w naukę, że zaleca rzecz średniowieczną, że się miesza w rzeczy nieswoje, że burzy pokój wyzna­niowy. A dalej, gdyby post piątkowy dopiero dziś zaprowadzono, możeby się posypały protesty, że taki dekret paraliżuje handel i szkodzi restauratorom … )

Wspomniałem wyżej, że jeden z naj­ważniejszych środków do przeprowa­dzenia swych planów błogosławionych Pius X. widział w duchowieństwie. Kler święty, o wysokich ideałach, o wielkim do nich przywiązaniu, to w cza­sach dzisiejszych rzecz najpierwszej wagi. Świat dzisiejszy wszystkiego skosztował, wszystko ujarzmił, wszystko zbadał, prze­niknął, posiadł. W umysłach lepszych, którym kultura nie wyssała jeszcze szla­chetniejszych popędów, odzywa się jakaś tęsknota za wartościami nad doczesnymi. Ludzie tacy zabierają się do badania średniowiecznych mistyków, a badaniu św. Franciszka poświęca wielu z nich całe swe życie. Rozkoszują się, patrząc na to piękne życie, jakżeby na sielankę przedziwną. Ale szukanie ta­kich właśnie sielanek, najlepszym jest dowodem, że w ich piersi nie zamarł głos wiekuisty. Mają ludzie nowocześni wszystko: mają sztukę,literaturę, naukę — nic ich nie dziwi, ale jak wryci stają, kiedy ujrzą kapłana świętego. Mąż taki, to ogień, z którego się sypią na ludzkie żywoty drogocenne iskry, przedziwne w swym blasku i swojej mocy. Świę­tość żywota, oto środek jedyny, którym kapłan światu może zaimponować i zo­stawić na nim swe ślady. Z świętości życia kapłańskiego płynie źródło naj­lepszej wymowy, bo tylko kapłan święty może przemawiać jako taki, »co posiada moc i powagę«, którą uszanować musi każdy. Z świętości kapłańskiej płynie owa przedziwna roztropność, która nigdy nie urazi nikogo i ów takt tajemniczy, ów rytm w każdym słowie i czynie, który Boże harmonie wprowadza dru­gim do duszy.

Tak oto pojmował zadanie kapłanów i takich mieć pragnął Pius X. Przy każdej sposobności myśli te powtarzał. Trudno prawie policzyć wszystkie te dekrett i wskazówki, w których zalecał reformę duchowieństwa, trudno wyrazić, ile zrobił na tym właśnie polu. Jego encyklika Haerent animo, to kom­pendium życia kapłańskiego i korona wszystkich starań papieża na tym polu.

Ostatnie chwile życia.

Ostatnią swą przemowę wygłosił Pius X. do grupy pielgrzymów z Ko­lumbii, którzy wracając z Kongresu eucharystycznego z Lourdes, wstą­pili do Rzymu. W przemowie tej za­znaczył, że odwiedziny te i błogosła­wieństwo, jakie mu z Lourdes przyno­szą, wielką dla niego są pociechą w tych czasach, kiedy to jego dusza boleje nad strasznym nieszczęściem, jakie zawisło nad Europą, a które ciągnie za sobą tyle drogich mu serc, a także i tyle innowierców, których przecież także od­kupił Pan Jezus krwią Swoją. Wszystkim zebranym zalecił usilnie modlitwę, by państwa doszły do zgody, a nie tryum­fowało piekło.

Dnia 18go sierpnia około 11-tej przed południem czuł się trochę nieswoim. Ukochane siostry podały mu herbatę, wzmacniającą serce. Około 8-mej wie­czorem zauważono na jego obliczu dzi­wną zmianę Chory narzekał na sła­bość i oddychał z trudem. Ukazały się początki silnego kataru płucnego, który z każdą godziną się wzmagał. Lotem błyskawicy rozeszła się wieść ta po Rzy­mie, a tysiące zaległy plac św. Piotra, by śledzić dalszy przebieg choroby.

Przy łożu chorego czuwały siostry Anna i Maria i siostrzenica Gilda Parolin.

Dnia następnego po południu na­stąpiło małe polepszenie, ale było to jedno z tych, co zwiastują katastrofę. Monsignor Bressan udzielił choremu ostatnich Sakramentów św., które tenże przyjął z twarzą rozpromienioną. Z nie­zwykłą ufnością patrzał na zbliżający się koniec swojego życia. Ukochane siostry, zalane łzami, całowały mu ręce; potem, jakżeby kogoś szukając, za­wołał: »Angelo« (jest to jedyny brat Piusa X.) — i popadł w agonię.
Patrzeli na ten widok, dziwnym owiany majestatem, kardynał Merry del Val, siostry i siostrzenice, przyboczni lekarze i powiernicy. Wszyscy padli na kolana i modlili się w czasie agonii, która trwała 2 godziny.Około 1.30 w nocy chory lekko odetchnął, ucałował krzyż, który trzymał w ręce i zasnął na wieki. Majestat śmierci, zawisł nad Watykanem, a posły niebieskie unosiły tę duszę świętą przed tron króla nad króle.
Okrutna żałość gasiła w lampie jego żywota iskrę po iskrze, wydzierała mu z ciała włókno po włóknie, aż wreszcie zamknął swe oczy dla nas na wieki, by nowym zajaśnieć płomieniem przed Bogiem.

W grotach watykańskich złożono jego ciało, bo sobie tego życzył za życia. Legł przy boku galilejskiego rybaka, pierwszego rzymskiego biskupa. Tam teraz czeka na sąd ostateczny owa ofiara bezgranicznej miłości, którą ogrzewał świat, co dziś się kąpie w potokach krwi i zbiera owoce swojej kultury i cywilizacji. Ale do krypt św. Piotra nie dochodzi ani brzęk zbroi, ani krzyk nienawiści, ani lament cierpiących. Tam cisza i spokój, bo tych przybytków strzeże Anioł śmierci milczący, bo tam czuwa oddech przeszłości i powiew wiary świętej.

 

Pius X w życiu codziennym

Gdybym został papieżem, zmienił­bym tylko rewerendę — tak oto miał się wyrazić Pius X., kiedy jeszcze był kardynałem. Może to tylko legenda, ale tyle pewna, że ta sama skromność i pro­stota, która go zdobiła jako wikariusza, proboszcza, biskupa i patriarchę, nie opuściła go i na Stolicy Piotrowej.

Życie Ojca świętego odznaczało się nadzwyczajną prostotą i wstrę­tem do wszelkich czczych formalno­ści, w czym Pius X prześcignął nawet najmniej dbałych o zewnętrzną świet­ność poprzedników. Papież dzwonił na służbę punktualnie o godzinie 5 rano. Wtedy wchodził do sypialni kamerdyner Sili. Zastawał on papieża już ubranego i odmawiającego brewiarz. O godzinie 6 rano odprawiał papież cichą mszę Św., do której służyli mu dwaj prałaci, a po zwykłych modlitwach i śniadaniu, złożonym z kawy i bułki z masłem, schodzi Pius X. do ogrodów na całogodzinną przechadzkę.

Wiadomo, że watykańskie ogrody zajmują znaczny obszar, że są tam prze­pyszne sady i winnice, wile i letnie pa­łacyki, wśród których wije się długa aleja, zbudowana przez Leona XIII. Poprzednik Piusa X. używał codziennie przechadzki z wielką okazałością — zno­szono go z pokoi papieskich w lektyce, w otoczeniu szambelanów, prałatów, ofi­cerów gwardii, z eskortą szwajcarów. Papież zasiadał w powozie z jednym tylko prałatem, dwu służących stawało z tyłu, czterej oficerowie gwardii towa­rzyszyli mu konno. Pius X. orszaku tego nie brał ze sobą, chodził najchętniej samotnie, zapuszczał się w odległe, zagęstwione kąty, lub z przyjemnością za­trzymywał robotników i z nimi rozmawiał.

O godzinie 9 rano wracał Papież do gabinetu, przyjmował sekretarza stanu, kardynała Merry del Val, prezesów roz­maitych Kongregacji i gości.

Posłuchania odbywały się jak naj­skromniej. Dawniej wspaniałe sale przy­jęć roiły się od szambelanów, gwardzi­stów i kamerdynerów; dzisiaj widziano w nich tylko jednego lub drugiego pra­łata, kilku służących i ciżbę czekających. A schodzili się tam ludzie najrozmait­szych stanów i społecznych warstw; codziennie prawie byli tam wieśniacy i wieśniaczki z. Riese, rodzinnej wioski Piusa X. i z Salzano, jego pierwszej parafii — w biednej odzieży, bynajmniej nie zastosowanej do uroczystej chwili.
Do obiadu siadał papież o godzinie 1-szej z południa. Zwyczaj kazał jego poprzednikom siadać do stołu samotnie. Pius X. zapraszał do towarzystwa zwykle jednego z prałatów, a gdy zrazu zwracali mu uwagę na utarty zwyczaj, uśmierzył ich skrupuły, oświadczając: Miał Urban VIII. prawo, zaprowadzić przepis papieskiej samotności przy stole, ma Pius X. prawo, przepis ten znieść. Na stole ukazywały się potrawy najskromniejsze, do jakich ks. Sarto nawykł był w Salzano: zupa, makaron, trochę pieczeni, ser i owoce — a w piątki polenta z mąki kukurydzowej, ulubiona przez ogół wieśniaczy. — Wielkie zmiany zaszły w papieskich kuchniach: Na co aż siedmiu kucharzy — zawołał Pius X. wkrótce po wstąpieniu na tron — jeden aż nadto wystarczy.
Podobne zmiany zaprowadził papież w całym Watykanie. Niema już dziś tych Monsignori którzy mieli swe po­koje w pałacu, choć nie mieli ważniej­szych obowiązków. — Obiad stanowił u papieża główną dnia biesiadę. Wciągu popołudnia lekkie już tylko przyjmował posiłki.

Gorliwie sprawami wysokiego swego urzędu zajęty, poświęcał im dzień cały, wieczorem dopiero w czytaniu szukając rozrywki. Zazwyczaj papież wcześnie udawał się na spoczynek. Gdy jednak ważne a pilne sprawy czekały załatwie­nia, lub gdy w czytaniu trafił na dzieło, silnie przykuwające do siebie umysł — widać było późno jeszcze w nocy światło w sypialni Piusa X. Chociażby jednak jak najpóźniej udał się do snu, z uderzeniem godziny 5-tej rano rozpoczynał, jak zawsze, nowego dnia kolej.

W ciągu dnia modlił się często, naj­chętniej przy grobie św. Piotra, dokąd się po kolacji najchętniej sam udawał. Był wzrostu średniego, z jego twarzy wiała dobroć, którą pociągał wszystkich. Mówił powoli, zatrącając z lekka dialektem wenecjańskim.

Miałem szczęście być dwa razy na audyencyi prywatnej u Piusa X. Poni­żej podaję wrażenie, jakie wyniosłem z pierwszej, opisane swego czasu w Prze- wodniku Katolickim.

….
Podawszy zatem prośbę o przypuszczenie mnie do ucałowania rąk jego świętych i otrzymania błogosławieństwa, czekałem z sercem bijącym na odpowiedź. W kilka dni potem, 2 marca wieczorem, przyniósł mi posłaniec watykański wiadomość, że Ojciec św. raczy mi udzielić dnia następnego posłuchania prywatnego. Zapłonęła mi dusza radością niesłychaną, gdym się dowiedział o tern szczęściu i wielkim zaszczycie, ale zarazem przejął mnie lęk wielki i strach, żali będę w stanie, zostawszy sam na sam z najwyższym zwierzchnikiem Kościoła, otworzyć usta i odpowiadać na jego pytania.
Mając audyencję wyznaczoną na godzinę 11, stanąłem już pół godziny przedtem w bramie, prowadzącej do watykańskich pałaców. Straż przy niej pełnią żołnierze papiescy, ubrani w szaty malownicze i pełne wdzięku. Po wygodnych, szerokich, marmurowych schodach dostałem się na ogromny dziedziniec, który z trzech stron zamykają piętrzące się loże Bramantego i Rafaela, wspaniałe i pełne powabu. Przebywszy część dziedzińca, stanąłem w dużej sali, grzecznie powitany przez służbę papieską, ubraną w malo­wniczy strój karmazynowy. Prowadząc mnie przez dwie wielkie sale, wskazał mi służący w sali trzeciej miejsce na poczekanie. Była to sala obszerna, wybita karmazynowym adamasz­kiem. Przy ścianie, między oknami, stał stół marmurowy, przy innych starożytne krzesła. Cze­kałem tu w głębokiej pogrążony zadumie, bo mi znowu historia poczęła opowiadać dziwy o tych pałacach watykańskich: że ta sala patrzała już na cztery wieki, że przez nią przechodziły króle, książęta, kardynały, i błogosławieństwo w niej odbierały miliony pielgrzymów. Dziwny spokój i tajemniczość panują w tych przybytkach, i dzi­wnie pewnym człek się w nich czuje, bo tu wstęp do króla, który posiada dar podbijania serc ludzkich, a podbija tym, czym jedynie serce pod­bić i przykuć do siebie można — miłością i mo­dlitwą.

Od czasu do czasu przemknął się przed moim okiem oficer gwardii papieskiej lub świecki szambelan, poważnym krokiem przeszedł przez salę kardynał Giotti, wracający z audiencji — a ja tymczasem zostawałem wciąż jeszcze sam jeden ze swoimi myślami…

Wreszcie kilka minut po godzinie 11 prosi mnie służący, bym się udał za nim. Przechodzę więc znowu przez wspaniałe sale i jedną i drugą, aż w końcu zatrzymuje szambelan papieski w sali znajduje się pracownia drzwi — a ja znajduję św. Siedział przy biurku, na którym leżały stosy listów i ręką wskazał mi fotel tuż przy biurku stojący i wejrzał na mnie okiem tak pełnym prostoty a chwytającym za serce, że lęk i strach dotychczasowy, ów wierny towarzysz i dowód zarazem głębokiej czci, jaką mamy dla osób wy­soko postawionych — uszedł z mej duszy, a miejsce jego zajęło to uczucie, które ma dziecko, gdy stoi przed ojcem, pełnym miłości.

Rozmawiając z Piusem X. pół godziny, mia­łem okazję przekonać się o tym, jak cudowną cnotą jest prostota i jak ona rośnie w olbrzyma, gdy opromienia swym wdziękiem człowieka, za­siadającego na Piotrowej stolicy.

Jako dusza prawa nie zna on pozy, a brzy­dzi się udawaniem, komu odrobinę swego dro­giego czasu poświęci, ten ma wrażenie, że on to czyni nie dla formy — ale dlatego, by jako ojciec najlepszy dać dowód swego serca, a jako mąż dobry schować pamiątkę w skarbnicy swego ducha i wysłuchać chętnie to wszystko, co mu pielgrzym, przybyły ze stron dalekich, opowie o losach swego narodu i swego Kościoła… Ze łzą w oku całowałem błogosławiącą mnie rękę tego Świętego starca i czułem radość i dumę z tego, że służę Panu, który takiego tu na ziemi ma zastępcę. A dzień trzeciego marca umieściłem w dzienniku mych wspomnień, jako najpiękniejszą pamiątkę.